...::: Dzienniki z Krain Dymu :::...

...::: Dzienniki z Krain Dymu :::...
To boldly go, where no man has ever been before....

środa, 29 lutego 2012

Nie sprzedawajcie swych marzeń...



Uwaga – nietypowy i dziwny wpis. Ale tak już mam – czasami, jak to się mawia „trza!”.
            Kto z Was zapomniał o swoich marzeniach? Zamknijcie wszyscy, wszyscy, na chwilę oczy i pomyślcie o rzeczy, o której marzycie, ale wiecie, że jest ona niemożliwa do zrealizowania....
            Poczekajcie tak chwilę, proponuje wyłączyć na ten krótki moment muzykę, telewizor, radio czy cokolwiek tam innego Wam lata i bzyczy wokół głowy, łącznie z żoną/teściową/mężem.
Być może pomocny będzie też taki fikuśny zabieg – weźcie głęboki oddech, przestańcie myśleć o wszystkim – dobrze to zrobić wieczorem, nie w czasie dnia, kiedy człowiek ma tysiąc spraw na głowie, rodzinę, pracę, uczelnię, wyjście, czy nawet Minecrafta.
            Każdy z Was teraz dotrze do pewnej konkluzji i wątpie bym wiele mijał się z prawdą – nie jest tak jak to sobie wyobrażaliście za młodu – czyli wtedy, kiedy cały świat, przynajmniej teoretycznie stał przed Wami otworem, a wszystko wydawało się znacznie prostsze. Ludzie zwykli mawiać banały w stylu „życie weryfikuje plany” „życie jest pełne kopniaków w dupe”. Ja jednak strasznie chciałbym poznać ów życie! Skoro tak personalizujemy zjawisko, nadajemy mu cechy, ba, jakże agresywne i wredne, to czemu nie dajemy mu szans wytłumaczyć czemu tak postępuje? Kim jest to .. życie?
            To nie świat jest ponury i okropny, to nie życie psuje nam plany i je niszczy, to nie świat .... Ach, mógłbym tak wymieniać i wymieniać te banały, ale piję do tego, że to nie to wszystko jest winne naszych mniejszych lub większych „niepowodzeń”, tylko ludzie. Ludzie, rozumiem jako zbiór, do którego zaliczamy się i my sami.
            Każdy widzi się w jakimś miejscu, wielu marzy o sławie, wielu o zwykłym posłuchu, inni pragną mieć bogactwo, skromniejsze lub też nie. Wielu z Nas śni o podróżowaniu i zwiedzaniu, niektórzy chcą coś odkryć – nikt nie chce po prostu żyć i umrzeć – nawet jeśli tak mówi, to tylko dlatego, że pogodził się z tym faktem. To poddanie się, dekadencko nurtowi to właśnie pierwszy krok do przegranej! Tak, nie róbcie takich oczu.. oraz tych głupich min, sugerujących, że poziom chędożenia o konwenansach i banałach na tym blogu sięga zenitu – bo jest to jednak mimo wszystko głębsza myśl.
            W momencie, kiedy zgadzamy się na otaczający nas system jesteśmy skazani na te banały – szkoła, studia, praca, rodzina, śmierć. Parę chwil radości, dużo wiązania końców czegośtam z końcami innego-czegośtam, dużo uśmiechu, płaczu ... A pod sam koniec mamy nadzieje tylko, że dobrze zainwestowaliśmy w religię – cóż by to był za sens takowej egzystencji, gdybyśmy przeszli przez życie tak po prostu, przed siebie, a potem nie było nic? Z drugiej też strony wielu się boi, że nie będzie w stanie obserwować wyników swoich starań ... Cóż, religia jest nam potrzebna, ale uważam, że jeśli jest to najważniejszy i główny powód wiary, to jest ona zła i błędna i możemy sobie ją darować – nie taki ma to sens.
            Czasami dla wielu z nas nadchodzi chwila, punkt w osi życia i wydarzeń, kiedy zastanawiamy się nad tym co było, co jest i co będzie. Gdzie zrobiliśmy błędy, czy idziemy tak jak chcieliśmy iść!
            Czy jest tak u mnie? Cóż, ostatnio w pewnym aspekcie tak – i to tak bardzo, że w życiu nie spodziewałbym się takiego szczęścia i radości i na pewno nie zakładałbym, że na nie zasługuje. Ale.. tak, jak zwykle jest „ale” – poza tym jestem daleki od spełnienia marzeń.
            A marzenia mam ... dosyć odważne. No i z dumą muszę przyznać dwa fakty – nie wstydzę się ich, oraz wiem, że nie są trywialne i nieoryginalne. Dla bezpieczeństwa też wybrałem sobie je w relatywistyczny realistyczny sposób – chociaż , jak to już pisaliśmy, „życie to zweryfikowało.”.
            A czniać to życie! Nic, nic nie jest zweryfikowane! Nie przez życie, nie przez rząd, innych ludzi, zdrowie! Ty! TY! (albo i ja ... ) jesteś kowalem własnego losu i jako jedyny masz możliwości administracyjne w tym systemie. Sam zweryfikujesz wszystko i sam tym zarządzisz, musisz sobie tylko zdać sprawę, że nigdy, nigdy nie jest za późno i zawsze się da. Owszem! Może być za trudno, może się nie udać! Ba! Prawdopodobnie tak będzie! Ale trzeba być po prostu słabym i niezwykłym tchórzem, by pogodzić się z myślą, że skończysz swój marny i małostkowy żywot nigdy nie próbując.
            Zastanów się nad tym. Ty.... i Ty...
            Ja się już zastanowiłem.
           
Ps. Kolejne wpisy, które pojawiają jednak tak bardzo rzadko, będą w innym tonie, postaram się kontynuować tematykę poprzednich. Pozdrawiam i zachęcam do komentowania.  

niedziela, 9 października 2011

SELINEA, GNIEW NATURY

             Zakon Płonącej Gwiazdy – strażnicy porządku natury, spokoju i ładu na świecie. Niewielka grupa magów, ezoteryków i druidów strzegąca zasad i pogłębiająca wiedzę astrologiczną oraz magiczną, dla poznania i wiedzy i dla dobra ludzkości. Na ich czele idealista Marvinus, potężny mag, który okiełznał magię wyższej sfery astralnej, tzw Piąty Krąg , Magie Gwiazd. Razem z nim jego uczniowie, w tym Teorgiusz, zdolny, o niebywałej i nieziemskiej ilości energii i mocy, łaknący potęgi i władzy.
            Lecz wszystko ma swój koniec – Teorgiusz zbuntował się przeciwko pobłażliwemu podejściu do magii swojego mistrza, razem z innymi unicestwił Zakon i stworzył swój własny, Zakon Cierni, który w przyszłości miał objąć władzę na świecie i stworzyć na nim Nowy Porządek – antyutopijny świat, gdzie ludzie są tylko bateriami, lub marionetkami we władaniu magów.
            Tak oto zaczyna się historia, która kończy się ponad pół tysiąclecia później – a początek końca datuje się na narodziny Araviela Vougt i Yeskaffa Cassenno, których burzliwe losy i przygody doprowadzają wkońcu do stawienia czoła rosnącemu w potęgę Zakonowi Cierni, oraz odnowienia i odtworzenia nie istniejącego już od stuleci Zakonowi Płonącej Gwiazdy. Rozpoczyna się walka o przeżycie, o władzę, o kontrolę nad magią i nad światem, o miłość i przeciw zdradzie.
            Czy garstka początkujących Gwiazdorów może sprzeciwić się potężemu Zakonowi Cierni? Co wiąże Araviela z uczniem Marvinusa, Teorgiuszem? Kim zostanie Yeskaff, kto to Selinea i kim jest tajemniczy mag, który opowiada nam tą historię, sam nazywając siebie potężnym magiem?
           
            Tak oto zaczynam kampanię reklamującą powstającą wciąż książkę, która ma się już ku końcowi – bo trzecia księga jest prawie gotowa i po licznych i żmudnych poprawkach dzieło to ujrzy światło dzienne. Poniżej zamieszczam drugi fragment, tym razem z drugiej księgi, nazwanej Nowy Porządek. Jak zwykle licze na komentarze i oceny.


Fragment książki PŁONĄCA GWIAZDA, księga druga „Nowy Porządek”, fragment rozdziału "Burza Akady, oraz Gniew i Zemsta Natury"
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------

     Piach zawirował w powietrzu tworząc najprzeróżniejsze formy i kształty, zawibrował i uderzył z takim impetem, że nikt nie zdążył wydać nawet krótkiego stęknięcia. Po chwili atak się powtórzył i wszyscy zaczęli się rozbiegać, łącznie z Aravielem, w celu uniknięcia kolejnych ciosów, lecz był to daremny wysiłek. Zniknęły demony Behranta, gdyż żaden z nich nie był w stanie nawet się skupić by odeprzeć ataki.

- Odwrót! – wychrypiał Araviel, sam przewalając się i lądując na twarzy. Co się działo?! Tak potężnej magii nie znał ani on, ani Yeskaff. Ba! Nawet sam mistrz Fenri uciekałby ile sił w nogach przed tym żywiołem.

     Nie mógł jednak nie zauważyć, że cokolwiek ich atakowało, czy był to mag z Zakonu Cierni czy jakiś demon, nie chciało ich zabić. Rzucało w każdą stronę, zadawało ból, raniło, ale nie śmiertelnie.

Podniósł się, niepewnie stając na nogach i od razu spostrzegł lecący w jego stronę słup piachu. Wyglądał raczej jak ogromny, zmieniający formę głaz i tak też zapewne by mógł zranić ciało maga, lecz musiał się skupić. Miał ułamek sekundy przed kontaktem.

Wystarczyło.

     Niemal machinalnie jak przy treningach w Zakonie Cierni z mistrzem Fenrim, wyciągnął przed siebie laskę, a ta zabłysnąwszy rozpostarła złotą aurę wokół niego. Piach nie przebił się przez osłonę i rozprysł. To dało mu wystarczająco dużo czasu na podjęcie działania. Zaczął szybko i niezwykle celnie atakować potężnymi, magicznymi kulami ognia każdą „piaskową pięść”, która leciała w jego stronę lub w stronę jego przyjaciół. Kątem oka spostrzegł Tyralewzkiego stojącego za osłoną Azermutu, chowający się za tą barierą niczym tchórz. Stał zaniepokojony. A może to był strach?

Działania maga pozwoliły stanąć na nogi reszcie Płonącej Gwiazdy i zacząć się bronić. Za Behrantem ponownie pojawiły się demony, tym razem wyglądające niczym gęste opary i dym z ogniska, a Derrek i Yeskaff tworzyli osłonę. Carol zaczął atakować żywioł piasku naładowanymi energią, gołymi pięściami i z wyrazem bólu na twarzy oraz krwii na skroniach rozbijać ich skupiska.

Nie wiele brakowało by ocenić to jako skuteczną defensywę, lecz wszystko się nagle skomplikowało.

- Zabij ich! – krzyknął Tyralewzki, nie wiadomo do kogo.

Ziemia ponownie się zatrzęsła i w przeciągu paru chwil zostali otoczeni, odcięci poprzez  bardzo wysoki mur z piasku. W końcu wszystko się uspokoiło.

Zapadła cisza.

- Co teraz? – wyszeptał cicho Jarr, który miał przetarty prawy policzek niemal do żywego mięsa, a szary piach lepil się do jego mokrych od krwii części ubioru i ciała.

- Cofnij się – poradził Yeskaff dostrzegając dopiero teraz jego stan.

Wtedy powietrze zawibrowało.

- Teraz się poddacie i odejdziecie stąd – głos był co prawda kobiecy, ale zabrzmiał bardzo potężnie i przerażająco.

- Yariel! – krzyknął Araviel – Przestań cały czas tchórzyć i chodź nam pomóc!

Demon wiedzy i poznania pojawił się i skrzywił niemal momentalnie.

- Nie boje się – odparł nieco obrażony , rozglądając się po piaskowej osłonie, w której zostali uwięzieni – Ale nie mam raczej jak wam pomóc.

- Co to jest? – zapytał mag – Czy to jakiś demon, którego nie znam?

Yariel zamknął oczy.

- A niech mnie .... – zaczął, lecz mu przerwano.

- Odejdźcie! – kobieta krzyknęła intensywniej, a ściany piasku aż zadrżały od siły jej głosu.

- Możesz z nią porozmawiać. – poradził Yariel.

- Pokaż się! Porozmawiamy! –kiwnąwszy głową krzyknął Araviel.

Zapadła cisza. Nie na długo.

- Nie! Odejdźcie, nie zniszczycie jedynej ostoi życia i natury na tym pustkowiu! – czy mu się wydawało, czy ten głos był teraz nieco.. przyjemniejszy?

- My nie chcemy go zniszczyć! – krzyknął Yeskaff i już chciał zaprezentować się jako Strażnik Praw Natury, kiedy z ziemi wyrósł ogromny słup piachu i uwięził Araviela. Trzymał go na paręnaście metrów nad ziemią, dając możliwości koordynacyjne tylko głowie. Mag cicho zaklnął.

- Odejdźcie teraz albo on zginie!

Nie miała czasu na odpowiedź. Ogromny huk i tumany kurzu otoczyły wojowników. Coś zaryczało przebrzydle i przebiło mur oraz słup trzymający Araviela. Spomiędzy tego wszystkiego wyłonił się złoty pysk potwora, a słońce odbijające się od jego łusek oślepiło walczących.

- Złota! – zakrzyczał Araviel i już oswobodzony wskoczył na smoka – Zawsze wiesz kiedy się zjawić.

Kiedy opadł piach na placu stała Złota z Aravielem na plecach, Jarr, Yeskaff, Derreck, Behrant, Yariel, Carol oraz ONA.

- A niech mnie – jęknął cicho Araviel i miał rację. Kobieta, która pojawiła się nagle po ataku smoka na piaskowe więzienie, zapierała wdech w piersiach. Była raczej niska, niezwykle zgrabna. Stała opierając jedną rękę na kształtnym biodrze, trzymając drugą na wyprostowanym udzie, opatulonym brązową skórą z łuskami jakiegoś zwierza. Zgrabne nogi wieńczyły małe stopy, ubrane w dopasowane, lekkie pantofelki, w tym samym kolorze.

     Ważniejsza była jednak twarz i cała jej otoczka. Piękne, duże , srebrne oczy towarzyszyły, małym, lecz seksownym ustom, a wszystko to otaczały nieziemsko bujne włosy o dwóch kolorach. Bliżej twarzy falowały się, a miejscami nawet kręciły koloru czekolady ze śmietaną, jak to zauważył Araviel, gdyż pamiętał ten specjał jeszcze z dzieciństwa i królewskiego dworu, a niezwykle długie i białe jak śnieg, idące we wszystkie strony otulały resztę głowy, ramiona i zasłaniały plecy.

- Jestem Selinea Gniew i Zemsta Natury, Piąta z Pradawnych Dusz Przyrody. – powiedziała, a tym razem jej głos brzmiał melodycznie i miękko.

środa, 5 października 2011

Powrót


Co? Dalej tu jesteście? Ha, cóż, tak racja, tylko sobie mogę zarzucić opieszałość i lenistwo... Cóż, wynikły też rzeczy mniej przyjemne, które nie tyle co uniemożliwiły mi kontynuowanie tego bloga, co po prostu zabrały całą z tego przyjemność - a biorąc pod uwagę, że czytelnikami moich marnych wypocin jest głównie rodzina i przyjaciele, to radość była moją jedyną i jakże sycącą gratyfikacją.
Teraz jest wracam i nadal będę raczył was wykładami na tematy techniczne, muzyczne, filozoficzne oraz społeczne, przedstawiając wizję swojego utopijnego świata.
Weźcie zatem piwo, herbatę czy papierosa do ręki i wróćmy do naszych baranów. A wracać jest do czego - bo oto za nami przegenialny koncert zespołów folkowych i pirackich, czyli Arkony, Alestorm i Turisasu. Oto za nami liczne historie i przygody z mazurii oraz liczne nowinki technologiczne. Od czego zacząć? Oczywiście od polityki! Przed nami wybory, więc zagłębmy się w postać partii, na które możemy głosować, zastanówmy się jakie poglądy one sobą przedstawiają i kogo wybrać!

..

Wybaczcie, nawet mnie to rozbawiło. Polityka zawsze będzie taka sama. Przynajmniej dla mnie. Zajmijmy się czymś pożytecznym, albo przyjemnym, a nie rozgryzanie problemów, która partia okrada nas najmniej.

Jak już niektórym może to być wiadome powstaje i jest w jak najlepszym rozkwicie moje największe dotychczas dzieło, Płonąca Gwiazda.

Poniżej zamieszczam fragemtn TRZECIEJ księgi, przedstawiający naukę , a właściwie jej mały początek młodego Justyna od Araviela, arcymaga Płonącej Gwiazdy. Pierwsze dwie księgi są już w facie poprawiania, trzecia jest prawie skończona. W następnej notce przybliżę mniej więcej uniwersum mojego dzieła i wyjaśnie fabułę, teraz zamieszczam pewnie tajemniczo i magicznie wyglądającą zajawkę.


Fragment trzeciej Księgi "Płonącej Gwiazdy" z rozdziału trzeciego pt "Nauka". 


---------------------------------------


     Słońce delikatnie przebijało się przez gęste korony drzew i chowało się za nimi coraz bardziej, robiąc to powoli i z gracją. Poczułem chłodny powiew wiatru na swoim karku i przeciągnąłem się.

- Teoria Magii – obwieścił nagle Araviel – Zaczynamy od niej, bo masz zostać magiem i kolejno nabywane zdolności będziesz właśnie pod to układał.

Siedziałem na grubej gałęzi, która niczym stary wąż kładła się na ziemi , po czym znów wznosiła do góry razem już z macierzystym konarem. Piękne było to drzewo i służyło też jako wygodna ławka.

- Teoria, nie praktyka, bo narazie nie umiesz nic, co mogłoby ci w tym pomóc. – kontynuował -  Po teorii nauczę cię ćwiczyć i kontrolować swoją czakrę, z tą umiejętnością poznasz podstawy ezoteryki i astrologii , by zacząć demonologię i magię , a skończyć na Magii Piątego Kręgu.

- Czym się różni magia od Magii Piątego Kręgu? – zapytałem.

Spojrzał na mnie, najwyraźniej zadowolony, że nie tracę uwagi. Nie miałem zamiaru, czułem jak z ekscytacji cały drże. Łaknąłem każdego kolejnego słowa.

- Przez stulecia wiadomo było, że magia opiera się na czterech kręgach – rzekł wzniosłym tonem i spojrzał na mnie uważnie, po czym wyciągnął dłoń gotów by zacząć coś odliczać -  Były nimi Krąg Ognia, Ziemi, Powietrza i Wody. Klasyczne żywioły, nic nowego, ale jakże trafne. Można było je mieszać by uzyskać hybrydy kręgów, tak dla przykładu by wywołać błyskawicę – ponownie na mnie zerknął, by upewnić się, czy zrozumiałem słowo „hybrydy”. Zrozumiałem.

Po chwili mówił dalej.

- Jednak wymarły Zakon Płonącej Gwiazdy , razem ze swoją klęską pociągnął za sobą informacje o Piątym Kręgu, którym posługiwał się tylko Marvinus, pierwowity założyciel Zakonu i nie pozwolił tej wiedzy przekazać nawet swojemu uczniowi, co w efekcie ocaliło chyba miliony istnień. Piąty Krąg to Krąg Gwiazd. Nazwa wzięła się dlatego, że energie z niego bierze się z innych przestrzeni astralnych, równoległych uniwersum i z gwiazd. To wszystko tworzy inne światy, do których my nie mamy wstępu, ale możemy je wykorzystywać. Tak dla przykładu nasze szybkie przenoszenie się z miejsca na miejsce to umiejętność przeniesienia się w jeden z tych światów na tak krótką chwilę, że ciężko to zauważyć i tam skierowanie się z powrotem do naszego, w inne miejsce, jako pokarm i siłę napędową dając naszą energię duchową, z czakr. Nadążasz?

Nadążałem, więc kiwnąłem pewnie siebie głową, bo chciałem usłyszeć dalszą część wykładu. Liczne księgi, rozprawy, algebra , historia i noce przesiedziane w czytelni w bibliotece ojca pomogły mi nieco wykształcić swój umysł na tyle, by nie czuć już teraz bólu głowy od napływu informacji.

- Więc skąd poznałeś piąty Krąg? – zapytałem widząc, że Araviel zawiesił się zastanawiając się co dalej mówić.

- Nieistotne. Chcesz poznać historię Płonącej Gwiazdy? A tak, zapomniałem, będziesz pisał książke o tym – znów zakpił – To opowiemy ci wszystko co pamiętamy z Yeskaffem, ale dużo później. W tym momencie skupmy się na nauce. Zatem...na czym my to... ah, tak! Czakry! – uniósł triumfalnie palec do góry - Czakry są to miejsca na ciele przepływu energii – wycelował we mnie ów palcem – Każdy z nas ma energię duchową, różnie w różnych językach nazywaną. Te czakry ją niejako magazynują i mogą przekazywać. Tą energią otwierasz bramy , czy kręgi magiczne, tą energią regulujesz siłę duszy i poznajesz świat astralny, tą energię magazynujesz do inkantacji demonologicznej. Masz całkiem sporą energię, nie tak jak moja, ale ja to jestem zupełnie inny przypadek i nie sobie zawdzięczam tę zdolność. Zatem zaczniemy od nauki kontrolowania jej. Mnie uczyli tego na Zamku w Cithel, lecz zarówno te ćwiczenia jak i praktyki dziadka Yeskaffa były oczywiście wyśmiewane, co nie zmienia faktu, że dzięki temu nie musiałem się uczyć tego, kiedy dostaliśmy w swoje ręcę księge z opisem stworzenia swojego demona.

- Tak powstał Yariel?

- Tak. Był eksperymentem i mimo iż nie nałożyliśmy na niego żadnych ograniczeń, smyczy, poza oczywiście byciem uzależnionym od naszych energii, zawsze był przy nas i nam pomagał. Jest częścią historii Walki Zakonów i wątpie by nam wyszło cokolwiek bez niego.

Kiwnąłem głową.

- Dobrze, w porządku, zatem kontrola czakr.... tak.... Zaczynajmy.

     Takim oto szybkim intensywnym wykładem zaczęła się moja historia, jako Maga Zakonu Płonącej Gwiazdy. 

środa, 16 lutego 2011

Yarilo, księżyć, kupała, Bóg i przyroda - potęga w naturze


            W tym momencie była magia. Widok pięknego księżyca, błyszcząca klinga od jego blasku, otaczająca mnie przyroda i duch natury sam w sobie sprawił, że na chwile uniosłem się ponad ziemię. Za każdym razem, kiedy postanowie wspomnieć tą sensację, dziwne uczucie przepełnia niektóre z miejsc, w których nauczyłem się uaktywniać czakry.

            Bóg, przyroda, dusze, energia, księżyc i słońce... Ludzie szukają Jego istnienia w świątyniach, w bajkach i filmach, przeżyciach i codziennych modlitwach. Usilnie szukają odpowiedzi i nastawiają ucho na każdy cud, przepowiednie, wizję, a wielu z nich jakże naiwnie sądzi, że nie ma istoty Wyższej, tylko dlatego, że nie pojawia się, nie ratuje ich w ich małostkowych potrzebach. Wykluczają istnienie Jahwe, Jehowy, Allaha, Kupały, czy każdego istnienia boskiego znanego nam na tym świecie, lekkodusznie, bez przemyślunku. Czemu? Cóż, każdy z nas wie czemu – najlepiej zacząć od najczęściej zadawanych pytań. Czemu Bóg, jakkolwiek się zwie, który ponoć pilnuje swoich dzieci i je kocha, pozwolił tydzień temu, by bomba zabiła grupe przedszkolaków? Przykładów można mnożyć, lecz idąc dalej w pytaniach, które tworzą paczkę ateistów – jak coś, czego nie widać i nie pokazuje swojej ingerencji w świat, może istnieć? 

            W takich chwilach odpowiedź jest prosta – Bóg jest w deszczu, Bóg jest w przyrodzie. Bóg stworzył je, oddając im ogromną część swojej energii, stworzył coś pięknego, złożonego. W przyrodzie kryje się cząstka boskości, przecież chyba niemal każdy kocha udać się w wyprawę w góry, wycieczkę przez las, przepłynąć jezioro, morze, podziwiać zwierzęta w dziczy – czy to sarny, czy ornitologicznie, np sowy. Skały, jaskinie, strumyki, jeziora, morza, lasy, góry, stepy, pustynie, bagna ... to wszystko to coś, co w kazdym z nas rozpala ogień chęci ucieczki od obecnego świata. 

            Nazywajcie Boga wedle swojej wiary, ale ten, który stworzył świat i wetknął potężnego ducha natury w przyrodę musi mieć naprawdę wysoki gust artystyczny. Znacznie lepszy niż człowiek, który szukając odpowiedzi tak rzadko pyta o nie prawowitych mieszkańców tej planety – rośliny i zwierzęta, które uznaje za jakże niższe od siebie, humanoida. Język i plany Boskie mogą być tak wysoko postawione dla nas ludzi, że to co się dzieje, nie tylko błędnie odczytujemy, ale nawet przy najlepszych próbach zrozumienia, po prostu doznajemy porażki. W Achaii pana Ziemiańskiego pojawiło się ciekawe zdanie, kierowane do człowieka od istoty stworzonej przez Bogów: "Tłumaczyć ci sens i postępowanie Bogów, to jak próbować nauczyć psa astronomii. Usłyszeć usłyszysz, ale nic z tego nie zrozumiesz. To ponad twoimi zdolnościami zrozumienia świata".

           Czasami ucieczka jest dobra, a każdy znajduje swoją. Nie miło się wraca do normalnego świata, szczególnie, kiedy człowiek odkrywa, jak zwykły, zajęty trywialnymi i bezsensownymi celami jest on zaabsorbowany. Ludzie, przybici do ziemi gwoździami trzymającymi mocniej niż korzenie dębu, wyśmieją lub wystraszą się każdą formą chęci poznania bliżej i mocniej świata. A przecież poznanie, zrozumienie, staranie się zgrać swoją duszę i energię z energią przyrody to nic złego - to tylko pewien krok bliżej Prawdy. Mały i bezpieczny. 
         

            Na koniec polecam parę niedawno odkrytych utworów, które są słabo znane w naszych Polskich granicach, a uważam, że reprezentują muzyczne arcydzieła. Miłego słuchania. 







wtorek, 25 stycznia 2011

Dzienniki z Krain Dymu: POŚWIĘCENIE I WOLNOŚĆ. Wpis z Krain Dymu 345ty.

           od autora: Pierwsza część przyjęła się z entuzjazmem i akceptacją, choć była minimalnym wstępem. Napisane mam już 3 części i będę je sukcesywnie wstawiał. Dziękuje za słowa aprobaty jak i za słowa krytyki, lecz chciałbym zaznaczyć jedno. To Piekara kiedyś mówił, że tekst, który on napisał, a ten który wychodzi spod ręki korektora ledwo przypomina pierwowzór - kiedy coś napiszę, w moim świętym przekonaniu, jest tak jak być powinno. Zdania i sens brzmi tak jak chciałem - ale to ja to pisałem więc w mojej głowie takie fakty są oczywiste. Jeśli jakieś zdanie i fakt są niejasne, dla mnie zawsze będą jasne. Dlatego dziękuje za słowa uwagi, wytykanie błędów - pamiętam o nich i dzięki nim się samodoskonalę.  Chcę jednak wnieść pewną prośbę - jeśli się napisze pewien tekst on zawsze może być poprawiony. To co poprawie od osób postronnych nie może ulec to fabuła i klimat. Najbardziej cenie sobie te informacje, które wynikają bezpośrednio z zainteresowania fabułą - chce wiedzieć czy dalsze losy Xaffarina są interesujące, czy to co się dzieje wywołuje intrygujące myśli. Łechcze moją próżność każde pytanie o Krainy Dymu - kim jest Aran Arat? Czy jeśli pierwsza wizyta w w Ta'ur Neldhoor oznacza, że Xaffarin zwany Nole'Ran wrócił tam później, kim jest Xaffarin, czy to ja, czy zmyślona postać? Wysyłacie mi te pytania na gadu, a zadawajcie je tutaj. Z chęcią odpiszę właśnie tutaj. Nic tak nie motywuje i nie łechce próżności autora jak takie właśnie podejście do jego dzieła.

********************************************************************************

           Minęły trzy dni odkąd pełen werwy i ochoty wyruszyłem alernatywną drogą by zbadać tajemnicze i owiane magią miejsce To’ur Neldhoor, do którego chociaż prowadziła oficjalna trasa i całkiem zadbana ulica, postanowiłem udać się na zgoła inny sposób. Według map z Centurii po przejściu długich pasm dzikich lasów musiałbym przekroczyć Czerwone Piaski, o których nie wiadomo prawie nic. To, że jakieś miejsce jest ogromną tajemnicą do tutejszych ludzi nie jest niczym nowym – tubylcy nie lubią poznawać. Interesuje ich wyłącznie sam fakt egzystencjii i wszelkie logiczne pytania, które tak nurtują znanych mi ludzi, im wydają się poprostu bezcelowe. Spotkałem się raz z myślicielem, który powiedział, że posiadł ogromną wiedzę i prawdopodobnie odpowiedź na sens naszej egzystencji, ale jej nie rozumie i nie zrozumie. Zdziwiony poprosiłem o podzielenie się tymi informacjami, lecz on pokręcił nerwowo głową i odparł, że to nie ma sensu. Podał nawet przykład, że dla mnie próbowa zrozumienia tego co okdrył, to jak tłumacznie kotu proces hutniczy obróbki miedzi. Będę wszystko widział, ale mój umysł nie pozwoli mi tego zrozumieć. Na nic zdały się moje wyjaśnienia, że jesteśmy ludźmi, znacznie potężniejszymi i mądrzejszymi istotami i pewnego dnia więcej rzeczy będzie dla nas zrozumiałych.
            Na podróż zabrałem spore zapasy jedzenia i picia, nie chciałem umrzeć z głodu, a jeśli wierzyć plotkom, do których trudno było w ogóle się dostać, to Czerwone Piaski nie były obfitym w życie miejscem. Jestem jednak bardzo przezorny i postanawiam nie nadużywać czegoś, co nazywam zabezpieczeniem. Nigdy. Już pędzę z wyjaśnieniami. Oczywiście, że miałem wyliczone racje na ponad miesiąc drogi, ale co jeśli bym je stracił? Zostałbym napadnięty, albo jedzenie okazało by się zatrute jakąś bakterią? Dlatego też korzystałem z dóbr lasu, jak jagody, poziomki, woda ze źródeł. Krainy Dymu nie różnią się fauną i florą tak bardzo jak znane mi ziemie. Jest tylko parę gatunków zwierząt i roślin całkowicie innych. Wynikłych, jak się domyślam na podstawie naukowej dedukcji, z powodu wszech obecnej magii natury i ducha. Tak dla przykładu istnieje roślina, którą jeśli się silnie i ładnie poprosi w myślach, zmienia się kolor i kształt płatków na taki, jaki sobie zażyczyliśmy. Moja wiedza z botaniki jednak nie była zbyt rozwinięta, więc poznawanie nowych roślin było dla mnie niczym przygoda i zabawa. Nie potrafiłem określić z jakiej są rodziny ani czy są pochodną jakiejś mi znanej. Dlatego teraz też w lesie ograniczałem się do jedzenia tego co absolutnie mi znane i pewne.
            Według moich obliczeń byłem już w połowie drogi przez las, kiedy usłyszałem skomlenie. Czysta ciekawość wygrała ze strachem i powoli i niemal na paluszkach ruszyłem w stronę odgłosów. Zszedłem ze szlaku i po chwili musiałem minąć gęste krzewy, by wyjść na niewielką polankę.
            Jakież było moje zaskoczenie jak na samym jej środku ujrzałem potwora. No, może nie potwora, ale zwierze, które miało ogromne kły, zębiska niczym sztylety, czerwone ślepia i leżało zakrwawione na ziemi.Skóra była koloru ciemnego wina, śliska, przypominała mokrą. Miał cztery łapy zakończone trzema uzbrojonymi w szpony palcami. Głowa przypominała mi szczękę psa, lecz była dłuższa, a zza uszu wyrastały mu po trzy dziwne czułki.
            To coś patrzyło na mnie, a ja nie wiem czemu przestałem się bać. Być może to jej ślepia... ogromne, przerażające, ale w tym momencie błagały mnie o ... pomoc. To coś umierało, było poważnie zranione. Dopiero teraz trafiło do mnie, że cokolwiek zraniło to stworzenie, musiało być od niego większe. Podszedłem i wyciągnąłem sztylet. Nie mogłem mu pomóc, ale mogłem skrócić jego męki. Poza tym, czułem, nie jestem w stanie opisać jak, ale w jakiś magiczny, duchowy sposób, że właśnie o to mnie prosi.    
            Kiedy dokonałem już, nazwijmy to coup de grace, jego ogromna łapa odsłoniła coś, co sprawiło, że siadłem na polanie, a w głowie miałem chaos i mętlik. To była matka, która chroniła swoje dziecka. Pod jej łapą zobaczyłem małe, leżące, przerażające szczenię. Patrzyło na mnie, nie miało ani kłów ani pazurów, wydało mi się wręcz słodkie.

            Nie jestem w stanie w pełni wytłumaczyć mojej decyzji. Z tego co zaobserwowałem zwierze to nastawione jest raczej do trybu życia drapieżnika, więc prawdopodobnie podejmowałem ogromne ryzyko, ale nie mogłem go tak zostawić. Ten malec stracił matkę i został bez opieki. Wciąż pozostawały pytania. Czy ten gatunek jest w stanie być oswojony. Czy jak urośnie nie postanowi skorzystać z mięsa i kości jego przybranego ojca jako pokarmu? Nic o nim nie wiem. Wątpię jednak by maluch stał się niebezpieczny nim wrócę do domu po zbadaniu Lasu Życzeń, a tam postaram się dowiedzieć o nim jak najwięcej.
            Szybko jednak odkryłem, że Spot, bo tak postanowiłem go nazwać na cześć zwierzaka jednego z moich ulubionych postaci fantastycznych, jest typowo mięsożerny. Na szczęście uzbroiłem się w spore zapasy nóżek z kurczaka, gdyż ten obłożony Khelekiem, rośliną, która zerwana wytwarza lodową osłonę, by ochronić się od śmierci, zamrozić własne życie, z nadzieją, że kiedy poczuje wodę, ziemię powróci do niego, zachowywał świeżość bardzo długo. Spotowi smakowało, a jego apetyt momentami wydawał się nie do zaspokojenia. Przy tym tempie było niemożliwym utrzymać zapasy jedzenia do powrotu.
            Po paru dniach podróży szczeniak nauczył się chodzić i ku mojej uciesze zaakceptował mnie jako swojego opiekuna. Trzymał się wiernie mojej osoby, warczał gdy słyszał jakiś hałas dochodzący spomiędzy kniei, zasypiał przytulony do mej piersi. Wydawało mi się wtedy, że zyskałem coś o wiele więcej niż zwykłego zwierzaka.
            Wszystko jednak się odmieniło, gdy po tygodniu wędrówki od znalezienia Spota, obudziwszy się, znalazłem przy mnie kawałki poszarpanej skóry i sierści. Wpierw się przeraziłem i zacząłem nerwowo szukać mojego przyjaciela, lecz ten siedział nieopodal w krzakach i warczał na małego ptaka, który jakimś sposobem wkradł się do mojego plecaka i wykradł worek z chlebem. Ptak nie był w stanie odlecieć pod wpływem ciężaru pakunku, a był zbyt uparty by uciec przed zbliżającym się zagrożeniem. A zagrożenie, było duże. Spot urósł, jednej nocy powiększył swoje rozmiary prawie dwukrotnie. Stał przede mną sięgający mi prawie do kolan, z kłami i pazurami, starający się ocalić zapasy jedzenia. Prawdę mówiąc chleb był już nieco czerstwy i nie wiele go zostało, a miałem inne zapasy, więc nie byłaby to wielka strata. Ptak jednak gdy mnie zobaczył odleciał spłoszony i zrezygnowany, a Spot obrócił się nadal warcząc w moją stronę. Po chwili jednak się uspokoił i podszedł spokojnie, ocierając się o moją nogę.
            Cóż z tej nagłej zmiany wynikła jedna rzecz dobra – nie musiałem się bać o zapasy kurczaków. Spot polował sam i nieraz przyniósł mi królika a sobie jakiegoś ptaka czy małego jelenia na obiad. Nie pozwalałem mu jednak polować zbyt daleko – wciąż był młody, a to co zabiło jego, powiedzmy to szczerze, ogromnych rozmiarów mamę musiało być znacznie silniejsze. Spędzaliśmy dni na zabawie. Biegaliśmy razem, uczyłem go dawania łapy, aportowania, wartowania. Robiłem z niego typowego znanego mi psa, tylko, że stało się jasne, że ta rasa jest o wiele inteligentniejsza.
           
Poranek czternastego dnia podróży był dla mnie ciężki z wielu powodów. Po pierwsze odkryłem, że Spot znów ewoluował. Znalazłem jego „wylinkę” tuż obok mnie, lecz jego samego szukać nie musiałem. Stał przede mną, ogromny, większy niż jego matka, szczerząc kły i warcząc. Był zły, był głodny i gotowy do ataku. Starałem się go uspokoić, mówić do niego tym samym głosem co zawsze mówiłem, lecz on zbliżał się, coraz bardziej nastawiony agresywniej. W pewnym momencie skoczył na mnie i przywarł mnie łapami do ziemi, całkowicie i skutecznie obezwładniając, a swoją szczękę z ogromnymi kłami szykując by odgryźć mi twarz, lub jakikolwiek inny element mojego ciała, który uznałby za smaczny. To nie prawda, że w takich chwilach człowiek myśli o całym swoim życiu, że sceny przelatują mu przed oczami. Jedyne co czułem to paraliżujący strach, nie mogłem się ruszyć, chociaż zapewne powinienem. Nie mogłem nawet krzyknąć, a według wielu opowieści ludzie krzyczą i wrzeszczą w obliczu strachu i niebezpieczeństwa. Drą się  wniebogłosy. Ja wtedy chociażbym chciał wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk, nie potrafiłem. Zamknąłem tylko oczy, ledwo oddychając, czekając na atak.
            Gdy je otworzyłem nie było nikogo. Spot zniknął. Leżałem sam, wciąż ledwo łapiąc oddech na ziemi, sparaliżowany strachem. Dojście do siebie zajęło mi chwilę, lecz gdy wstałem potwierdziły się moje podejrzenia. Byłem kompletnie sam.
            Naturalnym odruchem powinna być szybka ucieczka, oddalenie się od tego miejsca z nadzieją, że mój były zwierzak nie będzie mnie szukał,  a ja jak najszybciej wyjdę z lasu, przejdę przez Czerwone Piaski i dojdę do Neldhoor. Lecz ja leżałem. Tysiąc myśli przelewało mi się przez głowę. Przez parę dni miałem kogoś, kto obudził we mnie instynkt opiekuńczy, ojcowski niemal. Wydawało mi się, że w przyszłości będę w stanie przelać dużą część siebie w tego zwierzaka. Wiem moi mili, zapewne wydaje się to być śmieszne, ale ktokolwiek miał naprawdę bliskiego sobie psa, czy kota zrozumie o co mi chodzi.
            Wciąż był poranek więc marnowanie czasu na dalsze leżenie na ziemi byłoby czystą głupotą, nagliły mnie nadszarpnięte przez pierwsze dni dorastania Spota moje racje żywnościowe, a przede wszystkim strach i ciekawość. Zatem szybko pozbierałem swoje rzeczy i ruszyłem w dalszą drogę.
            Nie mogę powiedzieć, że ta należała do najmilszych. Aż do zmroku nękały mnie kontrastowe odczucia, na przemian strach z tęsknotą, przemyślenia na temat przyjaźni. Pomyślałem wtedy o wszystkich mych znajomych, których zostawiłem daleko, w szarym świecie, o rodzinie i o bracie, który zwiedzał teraz Lądy Serca Kniei. Zatęskniłem za nimi, ale też prawie natychmiast pojawiły mi się przed oczami znane mi sceny z życia tam: głód, zawiść, bieda, agresja, szare ściany, wyścig szczurów, presja... nie, to zdecydowanie nie dla mnie. Tutaj jest moje miejsce. Przynajmniej teraz.

            Zapadała noc, według moich obliczeń ostatnia, gdzie będę mógł się osłonić drzewami i wyłożyć na miękkiej, leśnej ściółce. Dalej czekają mnie piasek i skały oraz słońce. Zerknąłem do mojego plecaka i oszacowałem pozostałe moje racje żywnościowe. Nie wiem jak to się stało, ale najwyraźniej byłem bardzo nieuważny i przy dzieleniu się wodą i jedzeniem z maluchem pozbawiłem się większości zapasów. To jednak nie stanowiło problemu, wciąż miałem wystarczająco by ukończyć mą podróż.
            Kiedy rozkładałem swój koc i skończyłem rozpalać małe ognisko usłyszałem trzask gałęzi. Zamarłem ze strachu. Powoli, bardzo ostrożnie obróciłem się w stronę dźwięku, domyślając się co zaraz ujrzę. Dorosłego już, złego, gotowego zabić mnie Spota.
            To nie był Spot. To był ogromny, nieludzkich rozmiarów niedźwiedź. Albo przynajmniej coś, co go przypominało. Cóż, zagadkę, co zabiło mamę Spota uznałem za rozwiązaną, ale w niewielkim stopniu rozwiązywało to problem co ze mną będzie, a przynajmniej nie w taki, jaki bym sobie życzył. Stwór stał przede mną spokojnie, lecz gdy zorientował się, że go spostrzegłem stanął na tylnich łapach i zawył niemiłosiernie, a za mną pozostał tylko tuman kurzu. Prawdę mówiąc byłem zaskoczony tym, jak zawrotną prędkość potrafię osiągnąć w chwili, kiedy moje życie jest w niebezpieczeństwie, lecz nie miałem czasu na dalsze kontemplowanie tego zjawiska.
            Przeskakiwałem korzenie, wyrwy, doły, skały, mimochodem zauważyłem, że coraz częściej pod moimi stopami czuję twardy kamień i piasek miast traw, lecz potwór nie chciał ustąpić pościgu. Prawdę mówiąc przewaga, którą uzyskałem nagłą ucieczką, zaczęła się szybko kurczyć.         
            Wtedy nagle przede mną zobaczyłem ślepia. Dwa, ogromne, czerwone, a pod nimi blask białych kłów. Upadłem na ziemię, unikając ataku, a to coś przeskoczyło nade mną. Obróciłem się i wtedy stało się dla mnie jasne co się dzieje. Spot walczył z niedźwiedziem. Pojawił się znikąd przede mną, lecz to nie ja byłem jego celem tylko mój niedoszły oprawca.
            Nie będę opisywał walki moi mili, bo brzydzę się krwią i przemocą, a ta walka była brutalna. Koniec końców nie było w niej wygranych, a dwóch pokonanych, lecz to Spot żył dłużej. Na tyle dłużej, by doczołgać się do mnie i położyć swój łeb na moich dygocących ze strachu nogach. Był cały poszarpany, nie miał szans przeżyć.
Tak, nie tylko uratował swojego pana, którego przecież sam chciał zabić całkiem niedawno, lecz także pomścił własną matkę.
Wtedy w mojej głowie pojawił się pomysł, by w przyszłości wybierać oficjalne drogi do moich celów, a nie te, którymi nikt nie chodzi i nic o nich nie wiadomo. Najwyraźniej jest ku temu ważny powód. Tutaj były aż dwa i obydwa mogły mnie zabić w parę chwil.
            Gdy Spot umarł wykopałem mu mały dół i pochowałem w nim. Nie miałem pojęcia gdzie jestem, więc ruszyłem w stronę, która wydała mi się słuszna, do przejścia pozostały mi tylko Czerwone Piaski i osiągnę Ta’ur Neldhoor. Z niepokojem jednak stwierdziłem, że w panicznej ucieczce zostawiłem swój plecak z prowiantem oraz koc i nóż, a gdzie to było ... cóż, mogłem podjąć się próby odszukania tego miejsca, ale nie wróżyłem sobie sukcesu. Najgorsze jest jest, że nie wziąłem ze sobą żadnego bukłaku, poza Nan Aina, czyli popularnym tutaj lekiem. Nan Aina, ze starego „święta woda” miał bardzo ciekawe właściwości. Posiadał bardzo duże ilości węglowodanów i dodawał siły, lecz co najważniejsze uzupełniał niedobór wody w organizmie na prawie tydzień. Nan Aina była podarunkiem dla każdego mieszkańca w razie ciężkich dni, suszy i biedy. Nie mogłem jednak jej tak bezmyślnie roztrwonić, wprost przeciwnie, musiałem traktować ją jakby nie istniała w ogóle. Przede mną zapewne jeszcze nie jedna podróż i to dużo gorsza od tej, a póki jestem w lesie, dopóty mam wodę i jedzenie, a na piaski muszę coś wymyślić. Czemu nie wolno mi jej zużyć? Gdyż za drugi taki flakonik jak ten mój tutaj schowany za pazuchą, przyszłoby mi zapłacić cenę jak za mały pałacyk. Takie panowały prawa, a wody tej nie dało się ot tak sobie zdobyć ze źródła. Toteż musiałem brać pod uwagę, że mogą przyjść czasy gorsze od tego.
           
            Czerwone Piaski. Moi drodzy, to przedsionek piekła. Nazwa sugerowała, że ktoś już tutaj wcześniej był i nazwał je bardzo prawidłowo, gdyż przede mną była pustka. Czerwona, niczym cegła, pustka. Wysuszona ziemia, popękana, przypominająca nieraz żyły, z których wylała się krew i uschła, sterczące, martwe krzewy i nieżywe łodygi drzew oraz brunatne skały to jedyni towarzysze jakich miałem mieć w tej części mej wędrówki.
            W kieszeniach miałem poupychane jagody , truskawki i poziomki, rękawy zerwałem i porządnie namoczyłem by móc z nich co jakiś czas na nadchodzące pustyni wyciskać wodę. Tutaj jednak wiał silny wiatr sypiąc mi w oczy czerwonym piaskiem, ograniczając mi widok i wysuszając mój jedyny sposób na wodę. Obawiam się, że ostatni etap podróży będzie katorgą, połączoną z walką o życie.
            Drugiego dnia podróży, brudny, spragniony i zmęczony dokonałem niesamowicie ciekawego odkrycia. Otóż na mej drodze stał człowiek. Cóż, nie był żywy, był to posąg, lecz z daleka przez tumany zaspy wydawał mi się prawdziwy. Posąg przedstawiał człowieka o długich, rozwianych włosach, trzymającego kij w swojej dłoni. Stał wyprostowany, a jego twarz była gniewna. Przyglądałem mu się chwilę, lecz wiedziałem, że prawdopodobnie walczę z czasem o moje życie, więc postanowiłem wrócić tu w przyszłości i zbadać ten ewenement. Kiedy już miałem ruszyć usłyszałem głos.
- Daleko nie zajdziesz Nole’ran.
Obróciłem się i ujrzałem starego człowieka odzianego w długą, szarą tunikę. Stał z rękami założony za plecy i patrzył na mnie z serdecznym uśmiechem.
- Jestem ...
- Wiem kim jesteś, powiedziałem przecież: Nole’ran.
Przełknąłem głośno ślinę i zbliżyłem się do starca.
- Zatem wiesz, że wolę by nazywano mnie Xaffarinem Van El.
- Tego nie wiem, to nie imie z tego świata – odpowiedział – Ale wybacz mi mój brak taktu, zwą mnie Iaur Morchaint, mieszkam tu od dawna i jestem szamanem.
Spojrzałem na niego. Uczony, wiedzący. Dobrze. Tych lubię.
- Mieszkasz tutaj?! – zdziwiłem się.
- Cóż, rozumiem Twe zdziwienie, ale pozwól, że zaproszę cię do swej siedziby i ugoszczę wodą i strawą zanim mi padniesz.
Kiwnąłem głową, bo nie miałem nawet siły już odpowiedzieć.
Czy mu ufałem? Skądże! Szamani, druidzi i naukowcy to ogromna, oświecona kasta Krain Dymu. W przeciwieństwie do innych ludzi, którzy chcą egzystować i nie szukać odpowiedzi, pomagać sobie i służyć innym, ci pytali i szukali. Posługiwali się magią spirytystyczną i magią run i natury. Coś, co w naszym świecie nie jest praktykowane od stuleci i nie wiadomo, czy w ogóle to istniało. Tutaj istnieje i zdaje się rządzi naturalnym porządkiem. Nie miałem jednak wyboru, a opcja napojenia się i zjedzenia czegoś przyprawiała mnie o doświadczenia zbliżonym ekstazie. Poza tym, powiem wam szczerze, Iaur Morchaint wydawał się być człowiekiem szczerym i prostodusznym. Ależ ile to razy wróg podchodził do drzwi mówiąc właśnie, że jest przyjacielem?
           
            Jego domostwo mieściło się nieopodal, a prowadziła do niego brama kierująca nas pod ziemię. Tam czekało na mnie totalnie zaskoczenie. Oto znalazłem się w pięknym, dużym pokoju, z krzesłami, sofami, stołami, regałami z książkami, stołem alchemicznym i podobno małą, prywatną łaźnią.
- Jeśli kopać bardzo głęboko i znaleźć moc żył wodnych, okazje się, że woda tu jest i ma się dobrze – wyjaśnił mi Iaur podając mi puchar z wodą i uprzedzając moje pytanie. Kiedy skończyłem łapczywie pić pozwoliłem sobie usiąść bez jego zgody.
- Chcesz teraz porozmawiać, czy wolisz odpocząć? – zapytał się mnie. Dobre pytanie, bo byłem potwornie zmęczony, lecz moja ciekawość była jednak silniejsza.
- Rozmowa nie jest mecząca dla mnie – wyjaśniłem – Proponuje pytanie za pytanie.
- Zgoda.
Zapadła chwila ciszy, po której ja zacząłem.
- Co tu robisz? Czemu tutaj?
- Zadałeś pytanie w taki sposób, że mogę na nie odpowiadać miesiącami. Proponuje ci zatem byś zadał takie: co to za miejsce?
Spojrzałem na niego badawczo.
- Co to za miejsce, zatem?
- Czerwone Piaski, kolebka naszego świata – wyprostował się i złożył ręce – Krainy Krwawego Dymu, nazwa ta wzięła się od ciągłych burz piaskowych, a te mają wiadomy ci kolor.
- Chyba nie nadążam – powiedziałem i też się wyprostowałem.
- Tutaj powstały pierwsze osady, pierwsze rodziny obecnych mieszkańców Krain Dymu. Nie wiadomo skąd się wzięło tutaj życie i jak powstało, razem z duszami, lecz stąd właśnie pochodzą ludzie. Nazwali te ziemie Krainami Krwawego Dymu, lecz kiedy okazało się, że życie tutaj jest niesamowicie ciężkie migrowali, a nazwa się zmieniła. Od wielu, wielu stuleci nie ma tutaj nikogo, a ludzie ze swoją ogromną chęcią niewiedzy zapomnieli o swojej przeszłości. Zatem chyba już wiesz, w ogromnym skrócie, co ja tutaj robię.
Kiwnąłem głową.
- Szukasz odpowiedzi jak powstało życie. – powiedziałem.
- Zgadza się. Teraz moja kolej, prawda? Cóż, nie musisz odpowiadać na to pytanie. Odpowiedz na następujące: jak ty znalazłeś się w tym miejscu? W tym świecie?
Spojrzałem na niego i wziąłem kolejny łyk wody. Moi mili, to jak się tu znalazłem jest historią nudną , nieciekawą, bez jakichkolwiek przygód i nie mam zamiaru was tym męczyć. Powody znacie: chęć ucieczki od szarego świata, potrzeba poznania tego magicznego miejsca i zostania kimś, przed duże „k”. Mimo iż ja znajduję tą historię nieciekawą, mój towarzysz rozmowy był zachwycony i słuchał uważnie niczym dziecko bajki.
- Cóż, rozmowa jednak potrafi być wyczerpująca – powiedziałem, gdyż walczyłem już ze snem – chyba będe zmuszony udać się do łóżka, czy czegokolwiek co zechcesz mi użyczyć.
- Zostaniesz parę dni by nabrać sił? – zapytał się – wiele się możemy od siebie nauczyć.
Przemyślałem propozycję i zgodziłem się.

            Kilka kolejnych dni spędziliśmy na rozmowach, zwiedzaniu otoczenia i czytaniu jego ksiąg. Wiele się nauczyłem i wiele poznałem. Iaur pokazywał mi nawet miejsca, gdzie istniały starożytne osady Krain Krwawego Dymu.
            Z niepokojem jednak obserwowałem stan mojego zdrowia. Mimo iż spałem, jadłem i piłem regularnie i tyle ile zechciałem, czułem się coraz bardziej wyczerpany i słabszy. Kaszlałem, musiałem spać o wiele dłużej, momentami kręciło mi się w głowie, raz nawet straciłem przytomność. Morchaint opiekował się mną, lecz nie zdawał się bać o moje zdrowie. Cóż, choroba, którą dostałem tłumaczył czymś co brzmiało mi jak „aklimatyzacja” i obiecywał, że to przejdzie. Ja jednak byłem coraz słabszy i piątego dnia nie mogłem już praktycznie wstać z łóżka.
            Wtedy, praktycznie już w agonii zorientowałem się w jednej rzeczy. Byłem tak zaabsorbowany wszystkim co mi Iaur pokazywał, skały, wioski, wiedza, historie, że pominąłem pytanie o jedną ważną rzecz.
- Iaur ... – wyszeptałem, gdyż nawet mówienie sprawiało mi już problemy.
- Czego ci trzeba?
- Ty ... ty znalazłeś sposób na to, by dowiedzieć się, skąd wzięło się życie tutaj. – powiedziałem.
Iaur usiadł obok mnie i podał mi wodę.
- Mylisz się mój naiwny przyjacielu. Nie znalazłem odpowiedzi, ale znalazłem sposób by ją poznać.
Teraz już wiedziałem.
- Posąg... – wyszeptałem.
- Tak.
- Czemu mi o tym nie powiedziałeś? Czemu o nim nie mówiłeś, nie pokazałeś mi go i nie wyjaśniałeś, mimo iż to pod nim się spotkaliśmy?
- Śpij przyjacielu. Dzięki tobie i ty poznasz odpowiedź.
Straciłem przytomność.

            Gdy ją odzyskałem byłem już tak słaby, jakby wszystkie moje energie życiowe zostały wyssane. Umierałem i wiedziałem, że jest to z winy Iaura. Wiedziałem by nie ufać szamanom! Nie miałem siły wyciągać hipotez na temat przyczyny wysysania ze mnie życia, lecz wiedziałem, że to ostatnia szansa, kiedy mogę się obronić. Sięgnąłem za pazuchę, koncentrując wszystek siły we mnie pozostały i przechyliłem fiolkę ze święta wodą, Nan Aina do ust.
            Poczułem ogarniające mnie ciepło i wracające siły. Czułem, że mogę skakać, ale coś, jakaś siła mówiła mi też, że długo to nie potrwa. Uwierzyłem moim przeczuciom i obiecałem sobie, że jeśli wyjdę żywo z tej wyprawy JUŻ NA PEWNO nigdy nie skorzystam z okrężnej drogi do celu.
             Nim wyszedłem z domu, chwyciłem żelazny kij, który Morchaint używał nieraz do podpierania się, lub poprawiania książek na najwyższych regałach. Skierowałem się w stronę posągu i zobaczyłem tam to, czego się spodziewałem.
            Laur klęczał przed ruszającą się postacią z posągu. Nadal miała kamienne nogi i jej ruchy były ociężałe.
- Już niedługo odzyskasz siły mój panie – mówił szaman głośno – Jak Przybysz wyzionie ducha, jego energia duchowa przepłynie do ciebie.
- Poznasz wtedy prawdę mój sługo – odparł niskim, metalicznym głosem posąg – A ja znów będę królował.
Cóż za oklepana gadka, a ja się śmiałem z historii, w których tak właśnie przedstawiano złe postacie. Podszedłem bliżej, a  Iaur poderwał się i spojrzał na mnie przestraszony.
- Jak ... co ty ro... – nie dokończył. Zdzieliłem go jego własnym kijem tak mocno, że sam się wystraszyłem, czy go nie zabiłem. Spojrzałem na posąg.
- Kim jesteś?
- Jestem Aran Arat, a twa dusza należy do mnie – powiedział posąg.
Spojrzałem na niego rozbawiony.
- Skąd ten pomysł? Jak widzisz jestem żywy i mam zamiar odzyskać swoje siły.
- One są już moje, śmiertelniku. Czuje, że jesteś odkrywcą, nie opanujesz swojej chęci wiedzy. Sam chcesz poznać prawdę o życiu, sam chcesz wiedzieć skąd się wzięło i gwarantuje ci, że nikt poza mną, nikt, nie powie ci tej prawdy.
- Jak chcesz mi wyjawić ten sekret kiedy umrę? To nie ja, a ty masz mózg z kamienia. – powiedziałem.
- Nie odważysz się, śmiertelniku. – wykrzyknął.
Odważyłem się. Zniszczyłem posąg, zabiłem Aran Arata. Szybko i z niekrytą satysfakcją. Lecz siły do mnie nie wróciły i wiedziałem, że jeśli szybko nie dojdę do Ta’ur Neldhoor jedyne co po mnie zostanie to ten niedokończony dziennik.
Ruszyłem w długą i morderczą podróż i jak wam wiadomo, udało mi się na czas dojść do Lasu Życzeń. Lecz w mojej głowie pozostały niewyjaśnione zagadki i pytania bez odpowiedzi.
Kim był Aran Arat? Czy dobrze zrobiłem? Co by się stało ze mną i moją duszą, jeśli bym umarł w tym świecie? Co było dalej z Iaurem? Czy mówił prawdę o pochodzeniu ludzi z Krain Dymu? Cóż, na wiele z nich poznałem odpowiedź wiele, wiele lat później.
Do tego jeszcze wrócimy.

niedziela, 23 stycznia 2011

DZIENNIKI Z KRAIN DYMU: TA’UR NELDHOOR, wizyta pierwsza. Wpis 344rty z Zapisów z Krain Dymu.


            Wśród Krain Dymu istnieje niewiele takich miejsc takich jak to, które mam zamiar wam opisać, a właściwie przywołać spośród czeluści mojej pamięci, którą tak skwapliwie zamieniam w zapisane stronnice w tym oto Pamiętniku z Krain Dymu. Ciężko tak naprawdę wyjaśnić, co czyni go czymś szczególnym, co sprawia, że te właśnie krainy pochłaniają człowieka, sprawiają, że oddaje się matce naturze i nie chce wracać. Zapraszają one każdego, który choć trochę zaznał energii duchowej, który zechciał poznać świat poza naszym światem, o którym pisałem już na tych kartkach. Nie ma w nich wielkich jezior, nie zazna się w nim uczucia lęku i spełnienia, po wyjściu na wysoki szczyt górski, nie spotka się egzotycznych zwierząt, roślin ... a jednak czuje się ich wszechobecną magię. Starą, druidyczną magię, sił natury...
            Bo to przecież las sam w sobie jest jednym z największych uosobień życia. Cały, począwszy od ściółki i żyjących w niej insektów, mrówek, dżdżownic, rozkładających się liści, poprzez większe stworzenia, lisy, wilki, kuny, dziki czy ryby, żaby i plankton żyjące w strumykach czy źródłach, a ptaki, wiewiórki, korniki, które ukochały sobie konary wysokich drzew, które same w sobie też są przecież energodajną i żywą istotą. Błąd robi człowiek naruszając las. Myśli on bowiem o drewnie jak o surowcu, niczym o złocie, metalu i glinie. Niszcząc lasy człowiek prowadzi swoje własne małe inwazje na coś dużo bardziej złożonego i piękniejszego niż on sam – na cud potęgi matki natury i życia, które ofiarowała ona istotom słabszym oraz , w porównaniu z nami, bezbronnym.
            Kiedy przemierzałem Krainy Dymu wielu ludzi zalecało mi odpoczynek. Jak trafiłem do tego magicznego miejsca, postanowiłem zwiedzić go tak dokładnie, jak żaden z jego mieszkańców, a jako, że wiedziałem, że mój czas jest w jakiś, nieznany mi sposób ograniczony, nie próżnowałem. Zatem po paru latach zacząłem wyglądać jak człowiek, który niczym już nie przypominał tego samego młodzika, który pojawił się w Centurii, z jasnymi blond włosami, w pełni sił i werwą do zwiedzania. Mógłbym wręcz rzec, że po jakimś czasie przypominałem kogoś w bardzo podeszłym już wieku, który nabytą wiedzę okupił paroma siwymi włosami. Dlatego to propozycje wakacji słyszałem często.
            Wtedy też usłyszałem tą nazwę po raz pierwszy. Ta’ur Neldhoor. Ludzie z Krain wyjeżdżali tam, by, jak to mówiono, dokonać odnowienia. Miejsce ów działało podobno bardzo kojąco i oczyszczająco, pozwalało ludziom, którzy spędzali dnie na pracy w ciężkich warunkach całkowicie zregenerować ubytki na zdrowiu, jak pomarszczone dłonie, blizny, rany, worki pod oczami od braku snu i wolnego czasu, jak również problemy psychologiczne. Kiedy po raz setny już usłyszawszy, że przydałaby mi się wycieczka do Neldhoor, tym razem od pewnego kopacza w Górach Dumy, postanowiłem rzeczywiście się tam wybrać. Cel, jaki przyświecał mojej wyprawie to nie był bynajmniej odpoczynek, czy relaks. Nie mogłem sobie pozwolić na takie banały. Chciałem sprawdzić, czy to co tak pomagało ludziom to rzeczywiście była magia, czy najzwyklejsza moc przyrody, znana nam w takich miejscach jak góry, morze czy jeziora, najlepiej na pokładzie jakiegoś żaglowca.
            Byłem wędrowcem, Nole’ran, jak zwali mnie tubylcy. Nole’ran to gra słów z ich języka, która w prosty sposób określa mnie jako „Podróżującego uczonego”, a niedokładna i szybka ich wymowa, aż nazbyt przypomina brzmienie słowa Nouhraan, czyli powszechnie znana w naszym świecie obelga dla flejtucha, taki „brudas”. Pozostańmy jednak przy bezpośredniej ich translacji. Taki tytuł określał mnie bardzo trafnie, gdyż poznanie tych pięknych, ciekawych miejsc spotkałem tak interesujące zjawiska, rzeczy, osoby, przestrzenie, które ludzka logika nie jest w stanie w sposób jednomyślny opisać, było moim jedynym celem. Ten wpis nosi numer 344rty, a nadal nie zwiedziłem połowy tego, co chciałem.
            Podróż w nieznane zazwyczaj bywa niebezpieczna, ale tutaj wchodziła w grę też możliwość poznania, zdobycia nowej wiedzy, zatem wyprawa bez wcześniejszego zapoznania się ze wszystkimi informacjami, byłaby bezsensownym zaniedbaniem. Niestety ludzie nie byli zbyt pomocni. Przez wiele lat ci zamieszkujący Krainy zadziwiali mnie pod wieloma względami, ale ich potrzeba eksploracyjna była ograniczona do minimum. Nie interesował ich powód pojawiania magicznych zjawisk, skąd się wzięli, ani co jest po śmierci. Wychodzili z błogiego założenia, że tak jest i co ma być ,to będzie a wiedza o tym nie wiele im pomoże. Spotkałem wielu naukowców i uczonych i byli to ludzie zgoła inni, o niesamowitej mądrości i zdolnościach, żyjący jednak w odosobnieniu, niemal wykluczeni przez społeczeństwo. Więc pytanie ich o Las nie przyniosło nic... no, poza niezwykle ciekawymi opisanymi erotycznych przygód pewnego kupca, którego spotkałem na szlaku, a zapytawszy go co może mi ciekawego powiedzieć uśmiechnął się i totalnie zaginął we własnych wspomnieniach. Jeśli jego przygody były prawdziwe, uznałem, że przynajmniej parę wart jest jeśli nie do zapisania, to chociaż do zapamiętania. Postanowiłem skorzystać jednak z pomocy dobrego znajomego i dostać się do archiwum biblioteki w Centurii, która jak już wspominałem, mimo swojej dziwnej dla mnie i nadal nie do końca zrozumiałem polityki i infrastruktury, była stolicą znanych mi, zamieszkałych terenów Krain Dymu.
            Zarówno ludzie jak i biblioteka nie przyniosła mi nic, co rozwiązywałoby fenomen magicznego miejsca, ale na to nawet nie liczyłem. Spotkałem się za to z ciekawym tłumaczeniem jego nazwy. Episkeusz z Soddevu zawarł krótki opis w jednym ze swoich dzieł.
„Nie wiadomo co pierwsze było: jajko czy kura. Tak też jest z miejscem i jego nazwą. Ta’ur Neldhoor ma bowiem znaczeń wiele, ale jedno jest pewne. Ta’ur to las. Dawniej zwykło się pisać Taur i wymawiać twardo słowo, które oznaczało bór. Toteż pierwszy człon nazwy oznacza las , co zważywszy na to, że mowa rzeczywiście o wielkich połaciach zarośniętej ziemi i niezliczonej ilości drzew,  zdaje  się być logicznym kontinuum. Drugi człon zaś jest już problematyczny. Noldhoor w języku pradawnych oznacza Krainę, zaś dalsza ewolucja słowa zmieniała sens niemal całkowicie. W pewnym okresie używało się słowa Noldor do określenia buku, potem jednak , w czasach znanych nam już jako bardziej cywilizowane, doszło do zmiany go w Noldhoor i nadania mu znaczenia: życzenie. Każdy jednak wie, że odpowiednie użycie tego słowa może dzisiaj oznaczać zarówno krainę, jak buk i życzenie, co pozwala nam dać trzy wariacje nazwy: Kraina Lasu, Lasu Buku, bądź też Las  Życzeń. Kraina lasu pasuje do każdego miejsca, które spełnia jego kryteria, Buk zaś z tego co mi wiadomo kiepsko opisuje To’ur Noldhoor, gdyż przeważają tam lipy, świerki i sosny. Pozostańmy zatem przy nazwie Las  Życzeń.”. Obiecałem sobie zapoznać się z większą ilością dzieł ów Episkeusza, lecz teraz pozostawało mi już tylko zabrać swoje rzeczy i wyruszać.
            Nie czynie tego przed każdą wyprawą, ale na wszelki wypadek, postanowiłem napisać list do mojego brata, który z tego co mi ostatnio wiadomo wybrał się by zwiedzić Lądy Serca Kniei, miejsca, bardzo niebezpiecznego, ale równie ciekawego co i Krainy Dymu. Jeśli nigdy stąd nie wrócę, chce by wiedział, że podzielałem jego zainteresowania i pasje i mam nadzieje, że czytając tą grubą księgę spisaną moim piórem i moim życiem, łącznie z listami zrozumie mój świat. List dodany został do wpisu jako załącznik.
            W bibliotece skorzystałem też z map, które niestety nie wiele są rozwinięte i większość miejsc, w których już byłem i przeżyłem nieziemskie przygody, w ogóle nie znają. Ta’ur Neldhoor miało jednak nie tylko swoje zaznaczenie na mapie, a nawet główną drogę, wyraźnie i jasno opisaną. Znając popularność ów miejsca postanowiłem wybrać trasę z goła okrężną, poprzez Czerwone Piaski. Zapytacie moi mili czemu, a ja odpowiem równie szybko: bo o to chodzi. Wędrując do Lasu Życzeń mogłem zwiedzić tajemnicze i martwe Czerwone Piaski.
            Po miesiącu dotarłem do Ta’ur Neldhoor, a przygodę, która niemal nie zakończyła mojego życia mej ciekawskiej osoby, opisałem w 345tym wpisie.
            Mimo niezbyt miłej podróży, wygłodzony, spragniony (zarówno wody jak i wina), zmęczony, nie ogolony oraz zapewne pachnący niczym gnojówka o północy, postawiłem swoją stopę przy niewielkim strumyku. Nieopodal nam nim rozpościerał się drewniany, solidny most oraz drogę prowadząca przez niego. Za nim widać było już tylko wysokie drzewa i krzewy. Droga i most to była umowną granica, za którą zaczynał się Las Życzeń, zatem byłem na miejscu.
            Wkroczyłem do strumyku, by obmyć nogi i twarz, oraz zaczerpnąć łyka wody, lecz straciłem nad sobą panowanie i po chwili cały zanurzyłem się w wodzie. Woda nie była głęboka, ale położywszy się na tafli dałem się porwać nurtowi i pojawiłem się pod mostem. Piłem i obmywałem się naprędce, nie chciałem przecież wkroczyć do kurortu odpoczynku, wyglądając jak  prawdziwy „Nouhraan”. Wtem nagle zakręciło mi się w głowie, lecz jak zaraz odkryłem - zadziwiająco przyjemnie. Stanąłem i spojrzałem przed siebie. Byłem lekko, praktycznie nieznacznie, ale jednak odurzony. Czyżby woda miała jakieś właściwości? Nie mogłem też wykluczyć, że to ze zmęczenia i braku strawy od ponad trzech dni. Ku mojemu zaskoczeniu szybko jednak zorientowałem się co jest powodem. Woda, którą tak łapczywie piłem, która tak mi smakowała, była ... wzmocniona alkoholem. Cóż, nie znam przyczyny tego fenomenu, ale chyba odkryłem, co sprawiało, że ludzie, którzy jadą tu odpoczywać i zapewne pluskać się w strumyku czują się ... szczęśliwsi. Nie wiem czemu, ale zapewne prawidłowo założyłem, że nie cierpi się po tym rodzaju alkoholu na żadnego rodzaju kaca.
            Ruszyłem przed siebie, wychodząc spod mostu. Przede mną strumyk szedł dalej, a niebawem zakręcał, na ów zakolu zostawiając za sobą ogromną i nieco wyżej położoną plażę otoczoną wysokimi drzewami.
            Nagle zostałem przez coś ochlapany, jakaś niewielka rzecz spadła do wody parę centymetrów przede mną, prawie uderzając mnie w głowę. Szybko zanurzyłem rękę w wodzie by to wydobyć i odkryć źródło ataku. Wymacałem coś okrągłego,  śliskiego pod moimi nogami, lecz gdy jednak to wydobyłem okazało się, że to ... jabłko. Spojrzałem nad siebie i zobaczyłem wysoką jabłoń, która ogromne wręcz ilości, dużych, soczystych jabłek rozpościera tuż nad moją głową.
            Zauważyłem wcześniej, że na plaży przede mną są ludzie, dzieci, kobiety, goniący się, bawiący w wodzie, grający piłką, toteż widok całkowicie wymoczonego, nieco pijanego człowieka o długich włosach i brodzie, nieco już przysiwiałej, zrywającego łapczywie jabłka, oraz praktycznie wrzucającego je do swojego przewodu pokarmowego musiał być nieco dziwny i kontrastowy. Musicie mnie zrozumieć, głód i zmęczenie wzięły nade mną górę. Może byłem w magicznym i wyjątkowym miejscu, ale ja wciąż byłem tylko najzwyklejszym człowiekiem.
            Kiedy najgorętsza potrzeba zapełnienia brzucha została już zaspokojona, wyszedłem z wody. Ruszyłem przed siebie, w stronę ludzi. Ziemia i trawa miejscami zamieniały się w piasek. Ta plaża zdawała się być jedynym piaszczystym miejscem, las był obfity w roślinność i rósł na normalnej glebie. Gdy już mogłem słyszeć rozmowy ludzi zauważyłem małą, gęstą kępkę, otoczoną przez miękką, zieloną jak marzenie trawę. Idealne miejsce by się położyć i patrzeć w niebieskie, bezchmurne niebo, napełnić swój bukłak magiczną wodą i zasnąć, kiedy kępka robić będzie za coś w rodzaju poduszki. Tu nie czeka mnie żadne niebezpieczeństwo.
            Napiłem się jeszcze nieco wody i położyłem, z radością oczekując na pierwszy, kojący od wielu, wielu dni sen... W mojej głowie zaczęły pojawiać się mimowolne obrazu, obwieszczające, że wchodzę w stan snu... Widziałem bibliotekę w Centurii, kupca, drogę na piaski, gliniany dom na pustkowiach, potem już strumyk, winną wodę, jabłoń, dzieci, pół nagie piękne kobiety biegające po plaży, moje obecne miejscu odpoczynku ... Nic teraz nie miało już tak naprawdę znaczenia. Może ci wszyscy ludzie mieli rację? Może zasługiwałem na trochę odpoczynku. Przed wyruszeniem wyglądałem zupełnie inaczej, miałem siły na wiele rzeczy, tyle spraw byłem w stanie załatwić. Od tak dawna nie spałem tak przyjemnie, nie zaznałem widoku pięknej kobiety ani nie poczułem jej zapachu, od jak dawna, od ilu dni nie zjadłem niczego tak dobrego i sycącego ... już nie pamiętam kiedy ostatnio poczułem kojące szemranie w głowie od wina...
            Wstałem jak poparzony. Winna woda. Tak, ten smak przypominał mi wino. Tak dawno żadnego nie kosztowałem i tak byłem spragniony, że kiedy ją piłem w ogóle się nie zorientowałem. Miejsce przygotowało dla mnie nie tylko to. Zaraz po wejściu zostałem nakarmiony, a na moje zmęczenie wyrosło, nazwijmy to leśne łóżko. Spojrzałem na ludzi. Dwie kobiety rzucały do siebie skórzaną piłkę, a ubrane były jedynie  w skromne szaty okrywające ich uda. Uśmiechały się i co chwile do mnie mrugały i machały, zachęcając do gry. Na młot... jakież puste i przyziemne mam potrzeby. Inni ludzie, tez zdawali się dostawać wszystkiego co im trzeba, lecz jak już wspominałem, znając podejście tubylców, wątpię by ktokolwiek pytał o naturę tych magicznych rzeczy. Magia Krain Dymu to raczej ogromna wiedza duchowa i empirystyczna, niż ta znana nam z bajek, a tutaj, jeśli moje teorie były prawdziwe, miałem do czynienia z kreacją tworzona przez naturę, czytaniem w myślach, lub, w co nie wiem czemu, nie chciałem uwierzyć – piękną, zbiorową iluzją.
            Nie mogłem pozostawić tej sprawy samej sobie ani chwili dłużej. Wszyscy ludzie zdawali się być zainteresowani plażą, piaskiem, drzewami z owocami i winną wodą... albo jakąkolwiek wodą, która objawiała się dla nich wedle ich potrzeby. Zadumałem się tu na chwile nad tym, cóż może być lepszego od życzenia sobie rzeki wina, lecz szybko skarciłem się w myślach o marnotrawienie czasu i ruszyłem w głąb lasu.
            Cóż, Ta’ur Neldhoor to może podejrzane i magiczne miejsce, ale nieodzownie piękne. Wysokie, gęste drzewa, sosny, świerki, lipy, dęby i parę, których nazw z powodu mojej słabej znajomości botaniki wolę nie wymieniać, górki, źródła, piaski, owoce ... brak całkowitego zagrożenia.
            No i oczywiście ona. Piękna, długowłosa, blond kobieta, siedząca na wygiętej w stronę ziemi, grubej gałęzi drzewa. Siedziała i patrzyła się przed siebie, w stronę, jeśli się nie mylę, gdzie była plaża i ludzie. Ja już ich stąd nie widziałem, chociaż według moich obliczeń znajdowałem się nieco wyżej. Kobieta miała niebieskie jak niebo oczy, długie rzęsy, duże i zgrabne piersi, całkowicie obnażone. Siedziała z założonymi nogami, uwydatniając swoje krągłe i piękne pośladki, które także nie miały żadnego okrycia. Nie chciałem się wpatrywać zbyt natarczywie, ale z dziką ekscytacją odkryłem, że nie miała ona na sobie zupełnie niczego.
            Spojrzała na mnie, a ja szybko podniosłem wzrok i skierowałem go jej w oczy. Uśmiechnęła się i spojrzała na mnie badawczo. Nie poruszyłem się w żadnym stopniu, ani nie zdobyłem by odezwać. Kobieta zrobiła zdziwioną minę i obróciła głowę.
- Szkoda, że mnie nie widzisz ... – powiedziała do siebie, opierając brodę na swojej dłoni. Głos miała miękki, kobiecy, śpiewny i gładki.
Lecz ja dzięki temu wiedziałem już wszystko. Widzicie moi mili, kiedy pierwszy raz przybyłem do Krain Dymu, gdzie panuje, jak już wspomniałem wysoka umiejętność kontroli duszy, zjawisk astralnych i związanych z tym rytuałów, wpędziłem się parę razy w kłopoty, zanim zdążyłem cokolwiek wyjaśnić. Otóż ludzie, druidzi i szamani z Krain Dymu poznają świat poza ciałem , wiedzę astralną, chcąc działać tym samym dla wiedzy i dobra ogółu, lecz mają dwa ograniczenia. Pierwsze jest typowe: poznają, ale nie pytają czemu tak jest, ani skąd się wzięło. Biorą od natury i duszy tyle, ile potrzeba im do lepszej egzystencji lub obrony. Po drugie: nie widzą tych zjawisk, a przynajmniej większość z nich. Tak właśnie kiedy pewna grupa uczonych wzywała ducha przodka swojego domu, by ten podpowiedział im co powinni zrobić z ich zniszczonymi polami rolnymi, ja widziałem na stole starego człowieka, który stał, pluł i groził ręką jednemu z domowników, jednocześnie go wzywających. Okazało się, że ja, przybysz z innego świata, gdzie sam nie jestem pewien egzystencji czegokolwiek poza strefą materialną, tutaj doznaje i widzę obydwie strefy.
Kobieta była zainteresowana tym, że patrze się w jej stronę, ale uznała po chwili, że nie mogę jej widzieć, skoro ona jest duchem i wróciła do swoich rozmyślań.
- Jestem ... Nole’ran – powiedziałem po chwili.
Spojrzała na mnie pełna radości i zainteresowania, zatem zupełnie zaskakując moje oczekiwania. Myślałem, że raczej się przerazi, albo obruszy, że stoję i obłapiam ją mym wzrokiem.
- Ja jestem Ta’ur Neldhoor, drogi wędrowniku. – uśmiechnęła się i wstała. Podeszła do mnie wolnym krokiem i dotknęła swoją dłonią mojego policzka. Czułem ją. Była chłodna, lecz jej dotyk sprawił, że po chwili odpłynąłem w nieznane mi tereny doznać. Czułem radość z podnieceniem, miłość, zabawę i strach jednocześnie. Poczułem tyle uczuć w jednej chwili, że strach zaczynał brać nade mną przewagę.
- Wybacz – powiedziała słodko i wzięła dłoń – Myślałam, że jesteś duchem, dla żywego mój dotyk może być...
- Zmysłowy i zniewalający – wypaliłem – Jestem z daleka, a chciałem..
- Teraz wiem , co chciałeś. Wiem już wszystko. Jestem zaskoczona, że oparłeś się mojemu urokowi.
Spojrzałem mimowolnie w dół i przełknąłem głośno ślinę. Ta’ur Neldhoor zaśmiała się.
- Miałam na myśli moje dzieła, tam na plaży. – powiedziała – To nie jest moje prawdziwe oblicze  - wskazała dłońmi na swoje piersi.
- To czemu tak cię widzę? – zadałem pytanie.
- Znasz odpowiedź na to pytanie – powiedziała.
Zapadła chwila ciszy.
- Znam. Czy zechcesz mi wyjaśnić więcej, nim naruszę twoją cierpliwość? – nie wiedziałem jak daleko mogę się posunąć. Duch mógł być demonem, zjawą albo moją iluzją. Tak czy inaczej naruszenie pewnych barier mogłoby być katastrofalne dla mnie w skutkach.
Lecz ona się tylko uśmiechnęła.
- Po cóż szukasz odpowiedzi, które już znasz? To święte miejsce mój drogi wędrowcze. Ja jestem duchem tego lasu.
- Ochraniasz go.
- Tak, ale jestem normalnym bytem. Żyje, czuje pragnienia, smutek, szczęście i samotność, tak jak każdy. – znów podeszła bliżej – Lecz masz rację. Ochraniam las. Ludzie od zarania dziejów kojarzyli las oraz niższe stworzenia z czymś, co jest im podwładne, tylko dlatego, że nie może się bronić. Cóż za okropne podejście do rzeczy: to, że coś jest słabsze i chce żyć dla naturalnego porządku i dla ogólnego pokoju i harmonii, jest niższą formą życia. Ludzie uważali las i wszelkie życie w nim za materiał do budowania swoich chat, broni, używali go do palenia, dla ognia, który też z czasem stał się bronią.
            Słuchałem uważnie z wielu powodów. Lecz z przyjemnością odkryłem, że to co mówi ten Duch Lasu Ta’ur Neldhoor, zgadza się z tym, co w mojej duszy krzyczało od dawna.
- Potrafię rozkazywać życiu tutaj. Potrafię wiele rzeczy, sprawiam, że ludzie jedyne czego tutaj chcą, to odpoczywać, bawić się, uprawiać miłość.
- Więc rzeczywiście, jest to Las Życzeń – stwierdziłem.
- Teraz, drogi Nole’Ran, ta rozmowa musi ci wystarczyć. Musi, bo nie jesteś stąd i nie jestem ci winna żadnych dalszych wyjaśnień. Wiem, że nie wydasz nikomu mojej tajemnicy, że nie zniszczysz tego. Dlatego spełnię to jedno życzenie, które tak mocno siedzi w tobie. Tak głęboko, a jednak tak widocznie. Lecz po nim ..
- Po nim wyruszę w dalszą podróż Pani – powiedziałem – Cóż to za życzenie moje, które spełnisz?
- Nole’ran,  przecież wiesz.
Wiedziałem.

--------------------------------------------------------------

Załącznik do 344ego wpisu z Dzienników z Krain Dymu.

Drogi Lancanie,
            Wybacz, że od ostatniego listu minęło tyle czasu, lecz muszę ci wyznać, że chwilowo osiadłem w Centurii. Jest to główne miasto terenów, które póki co poznałem. Mój drogi przyjacielu, cóż to za piękne miejsce. Zwykłem Cie zanudzać moimi przemyśleniami o świecie nam znanym, zdominowanym przez ludzkie dokonania technologiczne, medyczne , życiowe, architektoniczne, a tak mało mówiąc jaki jestem w środku, jaki świat pojawia się w tym pałacu własnych marzeń. Lecz zarówno jak Ty kochasz historię i jej źródła, ja kocham te przeżycia duchowe, które zdają się rządzić Krainami Dymu.
            Wybieram się do Ta’ur Neldhoor, które jak udało mi się przetłumaczyć zwie się Lasem Życzeń. Jest to miejsce, którego jeszcze nie odwiedziłem, a jednak mi znane. Nie wiem jak to wyjaśnić, ale czuje, że odmieni moje życie w pewien sposób. Powiadają, że ludzie szukają w nim ukojenia i ucieczki, że tam zapomina się o problemach. Muszę przyznać, że całe Krainy Dymu są dla mnie ucieczką, ale z niepokojem i brakiem cierpliwości spoglądam na czekająca mnie wyprawę, zarówno jak i na list, słowa i sprawozdania z Twojej wyprawy z Lądów Serc Kniei, jeśliś jeszcze tam.
            Wiesz, że każda wyprawa w nieznane niesie ze sobą zagrożenie, dlatego, chce byś wiedział jak ważne jest dla mnie to, że ten list i te słowa, które liczę, dotrą do Ciebie, będą świadczyć o mych przygodach, o miejscach w których zarówno byłem ciałem jak i duchem.
Na sam koniec nie pozostaje mi nic innego jak pozdrowić Cię i życzyć powodzenia w Twoich wyprawach.
                                                                                  Xaffarin z Krain Dymu, zwany Nole’Ran.

środa, 19 stycznia 2011

Niewiedza sprzyja błędnej krytyce .... cz1.

W pewnym momencie ewolucji, człowiek zorientował się, że jest organizmem myślącym, że potrafi poznawać, adoptować różne umiejętności i wykorzystywać je. Tym sposobem, rozwijając nabyte zdolności, poznając nowe, tworząc coraz więcej i coraz lepiej osiągnął wiele dobrego – powstało koło, rozwinęła się architektura, muzyka, powstało kino, teatr, film, cywilizacja, technika, komputery... Powstało też wiele złych rzeczy, używanych do zabijania, męczenia, katowania, ograniczania wolności, prania mózgu, jak karabiny, bomby atomowe, „Seks w Wielkim Mieście”, broń biologiczna, narzędzia tortur, propaganda, niewola...
Obydwie strony świadczą jednak o jednej ważnej rzeczy, którą nie trudno wywnioskować: człowiek jest osobą myśląca, inteligentną, kreatywną. Poznaje świat poprzez obserwację, tą obserwację przenosi na własny sposób do swojego życia. Tworzy technikę, upraszczając sobie życie, zadaje pytania i konstruuje odpowiedzi, by móc zrozumieć własny sens, odkrywa sztukę na tak wiele sposobów, by nie tylko uprzyjemnić sobie życie, ale by wejść często na sferę duchową samego siebie.
Powróciwszy jednak do głównego tematu debaty, gdzieś człowiek ubzdurał sobie, że skoro jest tak mądry i inteligentny, zna i wie wszystko. Nic bardziej błędnego: nie zna i nie wie wszystkiego, przeciętny człowiek, nazwijmy go „porostem” ze względu na swoją bezcelową egzystencję (bezcelowa egzystencja to zwyczajne życie, byle zarobić, coś zjeść, wyprokreować potomka, umrzeć i zostać pochowanym) wątpię czy wie chociażby 12% tego, co wiedzieć powinien, a to co wiedzieć powinien nie jest przecież wszystkim co może, a idąc dalej tą drogą, nie jest wszystkim co wiedzieć się da, gdy się bardziej o to postara.
Frazes postawiony w tytule notki to pierwsza część ciągu opowiadań o moich ukochanych rzeczach, które poznałem tak dobrze, że są jakaś cząstką mnie, a zasłyszawszy krytykę ze strony ludzi, którzy uznają się za inteligentnych (na młot Morradina! powiedziałem chyba to dość pochopnie, bo któż nie uznaje się za inteligentnego? Ponoć sama Jola Rutowicz uważa się za hiper-termiczną ładownię skondensowanego IQ), skręcało mnie w dołku. Zawsze kiedy tak jest, uspakajam się wewnętrznie, tłumacząc samemu sobie, niczym schizofrenik albo Gollum, że przecież warto wysłuchać argumenty z drugiej strony, postarać się je zrozumieć i jeśli okażą się sensowne poprowadzić wartą tego dysputę.
Tak więc jak powstaje błędne zdanie ludzie, którzy tak mocno przy nim ostają i starają się nam wmówić, że to coś , co tak kochamy, oglądamy, słuchamy, czytamy 60% każdego dnia od 15 lat jest inne niż to co my poznaliśmy i to właśnie ONI wiedza lepiej jakie jest to, co my znamy od tak dawna, a oni nigdy nie widzieli? Albo widzieli urywek? Ha! Zdziwicie się moi drodzy, ale droga, którą podąża ta farsa głupoty jest dziecinnie prosta. Zaczyna się od stereotypu. Jak powstaje stereotyp, każdy wie: uproszczenie ogółu rzeczy (które zawsze jest głupie, zawsze, a czemu to chyba jesteście na tyle inteligentni by odpowiedzieć sobie sami), przekazywanie go ludziom niczym łańcuszka na gadu-gadu i dodawania własnej inwencji. 

Stereotypy to ciekawa rzecz. Wchodząc na forum internetowe przeczyta się 40 na 50 wypowiedzi, jakie to stereotypy są złe, a w następnej notce jednego z jej autorów widzimy, jak bardzo dana opinia na jakiś temat wynika z braku wiedzy a znania właśnie jej stereotypu.
W tym momencie przepraszam, że tak zanudzam strasznymi ogólnikami, ale chce zrobić ten wstęp, który będzie wstępem do każdej kolejnej notki pod tym tytułem, nim przejdę to właściwego , pierwszego w niej tematu.
Zatem wracamy do naszych baranów, jak to mawiają Anglicy. Mamy zatem stereotyp. Stereotyp chodzi często wśród ludzi danej grupy. Ludzie dobierają się w paczki przyjaciół, które na ogól mają pasujące do siebie gusta i postrzegania świata. Toteż niektóre rzeczy docierają do nich właśnie na ten sposób, poprzez stereotypy. Dajmy na to, że mówimy o paczce ludzi kochających dyskoteki. Ludzie tam mogą być naprawdę różnej, że tak to nazwę kasty. Bawić się lubi każdy, nie każdy na ten sam sposób, ale bywa różnie. Toteż zazwyczaj wśród takich ludzi słyszy się stereotyp o muzyce metalowej: darcie mordy, hałas, brak melodii. Taki człowiek wróci do domu, puści sobie po północy MTV, przelatując inne kanały muzyczne trafi na teledysk Behemotha czy Vadera, który jest death metalem i black metalem  (niekoniecznie w tej kolejności) , jest ciężki, ostry, nie do zrozumienia dla kogoś kto szuka niemal operowych przeżyć metalowych jak ja, stwierdzi, że to metal i jego poglądy stereotypowe się potwierdzą. Nie będę się tu rozwodził na temat metalu i tego durnego stereotypu, bo o tym można napisać książkę, gnojąc każdego idiotę, który tak twierdzi (najprostszy przykład, moja notka o folk metalu  - jakaż ciekawa i ambitna muzyka, a nie jest to najambitniejszy z możliwych typów metalowej muzyki). 

A więc.....
Będę się tu rozwodzić o mandze i anime (anime to animacja, manga to komiks).   Kieruje tą notkę szczególnie do paru osób z mojego otoczenia, w tym do mojego Taty, który mam nadzieje poświęci parę chwil na przeczytaniu tej dalszej długiej dysputy i wyjaśnień oraz postara się zrozumieć, o co mi chodzi i czemu wolę właśnie te „chińskie bajeczki” (nóż się w ręce otwiera, co nie Zuziu?) niż amerykańskie czy europejskie produkcje (z małymi wyłącznościami, dla takich filmów jak Król Lew etc,etc.).
Po pierwsze założenie stereotypowe: chińskie bajki, duże oczy, nierealne kształty ludzi, dużo hałasu, ciężkie albo krwawe bajki.
Odpieramy po kolei.
Nie są to chińskie bajki, a japońskie. Po drugie bajka to serial animowany przeznaczony dla dzieci, który dorosły ogląda z przyjemnością tylko po to by znów poczuć się jak dziecko. Japończycy tworzą też bajki, albo nawet anime dla dzieci, ale nie taki jest cel. Anime ma być formą sztuki. Nie bajką. Wierzcie mi lub nie, ale znacznie prościej zebrać ekipę aktorów, kazać im poskakać, powiedzieć dwie kwestie, zrobić efekty na komputerze i mieć film akcji, niż zrobić to, co robią japońscy animatorzy. Nad jednym odcinkiem danego anime, dajmy na to takiego tasiemca jak Bleach pracuje ekipa ponad 200 osób. Mają tydzień na zrobienie rysunków, które są bardzo dokładne, prawdziwe i stylowe,

Naruto
Zadbanie o dynamikę obrazu (to jest jedna z ciekawszych rzeczy. Japończycy są mistrzami dynamiki. Anime ogląda się jak film akcji, walki, pościgi , strzelaniny są szybkie, bajeczne, dynamiczne, kiedy znowu jak się ogląda dajmy na to kreskówkę batmana ma się wrażenie, że batman wraz z Robinem ważą po 300 kilo i nie mogą się ruszać), oraz aktorów podkładających głosy i muzykę. Komputer stosuje się bardzo rzadko do anime. Kiedy w obecnej erze kreskówek z cartoon network albo podobnych stacji, człowiek ma trójkątną głowę, oko na nosie i rękę na brodzie (Fineas  i Ferb) a pies mieszka z dziadkami i boi się wszystkiego ( to jest wielki pomysł na fabułę) ludzie potrzebują całkowitej współpracy komputera by to zrobić. Żadna z bajek powstałych od trzydziestu lat, poza niektórymi wczesnymi hitami Disneya czy Warner Bros nie była robiona ręcznie. No może nie żadna, nie chce znów popadać w przesadę, mam tu dowodzić obiektywnie, że ja mam rację, ale jednak znacząca większość. Anime i manga to sztuka, ją ma tworzyć człowiek, ona ma być dokładna, ładna i dynamiczna, a nie prosta i byle do przodu. Dla porównania daje przykłady popularniejszych kreskówek z europy, które przyznam się lubię, a pewne dzieła z anime i mangi. Specjalnie daje przykłady takich, które lobię – bo teraz mówię o tym jak one wyglądają.





 








Sami przyznajcie, anime jest wykończone w każdym calu, bluzki maja zagięcia tam , gdzie normalnie człowiek by miał ,kieszenie, zapięcia, ozdoby, napisy na rękawach, odstające czasem nitki. Bajka ogranicza się nieraz do SYMBOLU że człowiek na coś na sobie. Kiedy kobieta w anime podskoczyła wysoko, albo się wywróci ,to wiatr może podwiać jej sukienkę, na brodzie, ustach, łokciu pojawiają się zadrapania adekwatne do wypadku....
Po drugie: duże oczy, nierealne kształty.
Skąd się to wzięło? Duże oczy? A owszem. Tu się zgodzę, dużo wczesnych anime, albo tasiemcowatych wywodzi się ze szkoły rysowania, gdzie ludziom dawano całkiem dużych oczu. Nie są przesadne, to nie są wielkie gały jak Scooby Doo kiedy się bał, z kropką w środku. Jeśli kobieta ma naprawdę większe oczy, to widać przepięknie zadbane tęczówki, refleksy światła na nich, pomalowane rzęsy, nieraz makijaż.



Nienaturalne kształty? A skąd to się wzięło? Większość poważniejszych anime ma tak naturalne kształty ludzi, fauny, flory, że to aż czasami dziwi. Odpowiednio proporcje, bardzo duża dbałość o szczegóły to coś, co właśnie wyróżnia anime. Poważne anime ,bo głupkowate zawsze się znajdzie. Ale nawet to głupkowate zdaje mi się być lepsze niż taki Finneas&Ferb. Anime ma się trzymać pewnych konwencji, Japończycy rzadko stosują ulubiony europejski motyw: gadające zwierzęta. U podwalin mangi można było to spotkać, potem jednak w coraz to poważniejszych produkcjach jedyne gadające zwierzęta, to np były magicznie zaklęci ludzi, lub demony, magowie.
Spójrzcie teraz proszę na swoją dłoń. Ile macie palców? Tak, pytanie nie jest trudne, ale ta matematykę zdają się zauważać poprawnie Japończycy rysując dłonie ludzi. W niezliczonej ilości kreskówek z ameryki i europy nie mogłem dojść do konkluzji, czemu rysownicy dawali ludziom cztery palce. Dobra, rozumiem , myszka miki, królik bugs, cztery paluchy w rękawiczkach najlepiej, to jakaś forma wizji, ale u ludzi? Może to jakaś oszczędność pędzla, nie wiem...
Po drugie dynamika włosów, ubrań... w europie istnieje tylko symbolicznie. Kiedy Mulan, czy Pocahontas pędzi na koniu ubranie powiewa tylko w miejscach do tego wyznaczonych , a włosy zdają się być jednolita formą zwisającą z głowy. Owszem, czasami są mokre, ruszają się, skaczą, ale zawsze razem. A jak spada na  twarz bohaterki kłębek włosów, który trzeba odgarnąć, zawsze jest grubości dwóch palców. W mandze i anime dbają o szczegóły w sposób, który czasami przynosi niemal erotyczne właściwości.
Teraz jeszcze jeden stereotyp zanim przejdę do opisywania pewnych anime, do których bardzo bym chciał zachęcić osoby postronne i nie znające tematu, które byc może przeczytawszy temat już dotąd chociaż odrobinkę odblokowały swój zaciemniony durnotami lub złymi obserwacjami umysł i zechcą słuchać, czy też w tym przypadku czytać dalej.
Kiedyś idąć obok kina byłem świadkiem pewnej ciekawej sytuacji. Z kina wybiegła wściekła mama, trzymając małe brzdąca za rękę i drąć się w niebogłosy „Odcięte ręce, demon, epidemia, mordobicie !! weź tu dziecko do kina na bajkę!” . Wyrzuciła zdenerwowana na ziemię bilet, na którym widniał napis „księżniczka Mononoke” a obok od 16 lat z nadzorem rodzica. Opuściłem nisko głowę. Sam wtedy nie byłem w wieku polecanym przez właścicieli kina, ale rygor całkowicie rozumiałem. By być szczery w całym filmie ręka odlatuje raz, a krwi nie ma tak dużo. Ja bym tam dał 16, lub 18 lat dlatego, że film ma głębokie przesłanie. On jest baśnią. Polski ciemnogród przyjął ta bajkę jako coś złego, bo przecież bajka ma byc dla dzieci. Cóż, cały świat raczył sądzić inaczej , gdyż księżniczka Mononoke, jak i następne, nieco psychodeliczne dzieło jej autora, Spirited Away dostały oscara.
Jakie anime mogę polecić dla osób, które chcą zacząć swoją przygodę z tą sztuką? Cóż, oscylowałbym w coś poważnego, bez przesadnych animacji i japońskiego poczucia humoru (który, przyznam szczerze, jest bardzo specyficzny, ale mnie bawi ogromnie). Dlatego pierwszym rekomendowanym tytułem będzie tutaj Death Note.

           DEATH NOTE


Nad naszym światem istnieje świat Bogów Śmierci. Ich świat i egzystencja są puste i bezcelowe. Nie wiedza czy jest coś nad nimi, skąd się wzięli. Wiedza tylko, że mają moc zabierania życia oraz kontrolowania sposobu śmierci za pomocą Notatników  Śmierci. Każdy z nich ma jeden, lecz jeśli któryś z nich będzie świadkiem śmierci drugiego, może przywłaszczyć sobie jego notatnik. Takim to sposobem Ryuuk, jeden z dość cynicznych shinigami postanowił zrzucić swój zapasowy notatnik na ziemię, dla samej zabawy w obserwację, co się stanie i jak człowiek ,który wejdzie w jego posiadanie wykorzysta nabytą moc.
Yagami Light jest wybitnym uczniem. Synem komendanta policji, dobrym bratem dla młodszej siostry no i powszechnie uważanym geniuszem swojego wieku. Pewnego dnia w ostatniej klasie liceum odnajduje notatnik na dziedzińcu szkolnym.Ignoruje go, ale zabiera, z czystej ciekawości. Notatnik ma bardzo ścisłe zasady, co do używania i restrykcji. Dla przykładu by móc zabić kogoś, trzeba znać jego imię i nazwisko oraz wiedzieć, jak wygląda jego twarz. Wtedy należy wpisać jego imię do notatnika , a do 30 sekund określić rodzaj i sposób śmierci. Jeśli nie, to osoba zginie pod wpływem ataku serca.
W umyśle młodego geniusza rodzi się myśl: ma kontrolę nad śmiercią. Jeśli okaże się to prawda. Prowadzi szereg zabójstw i okazuje się, że to działa. Light jednak postanawia wykorzystać to na swoją przewagę. Mając dostęp do akt policji, oglądając dziennik poznaje imiona i nazwiska seryjnych morderców, gwałcicieli i ich eliminuje za pomocą notatnika.
Chociaż zabijał dziesiątki , setki złych ludzi, wciąż było to morderstwo, więc do akcji wkracza L. Detektyw geniusz, który stawia sobie za zadanie odnaleźć tajemniczego morderce, który jakimś sposobem, nie wiadomo gdzie i jak , zabija ludzi powodując u nich atak serca...
Dalsze odcinki to genialnie i mowie to bez przesady zastawiane pułapki L na Kire (tak ludzie nazwali tajemniczego morderce), albo Kiry na L. Dochodzenia, przemyślenia, morderstwa i problemy związane z Bogami  Śmierci oraz zasadami dziennika, geniusz L, który momentami już jest tak blisko odkrycia , ze Kira jest Yagami, a czasami zupełnie jest wyprowadzany w pole.... to arcydzieło.



                                                       COWBOY BEBOP

Cowboy Bebop to jedno z moich ulubionych anime. Ludzie, którzy nie lubia duzych oczu i przesadnej kolorystyki odnajdą się w tej kresce. Jest to anime pełną parą, ale nieco mniej japońskich realiów. Akcja odbywa się w dalekiej przyszłości, gdzie istnieją statki kosmiczne, kolonie na wenus, marsie i wielu innych planetach. Ziemia jest niszczona przez meteoryty i jest praktycznie niezdatna do mieszkania.
Głównymi bohaterami jest paczka łówców głów na statku gwiezdnym Bebop. Szukają oni przestępców, łapią i odbierają wyznaczoną za nich nagrodę. Pomysł prosty, ale zrobiony po mistrzowsku. Akcja .. powiedzmy, że matrix ze swoją dynamika może się schować.
Osobiście bardzo wciągają osobiste historie bohaterów. Głównym jest Spike Spiegel, urodzony na Marsie, były żołnierz, mistrz walk... nieszczęśliwie zakochany, zdradzony przez najbliższego przyjaciela, żyje dość swawolnym trybem i ledwo wiąże koniec z końcem po dostaniu nagrody za główy. Jack jest byłym policjantem, który ma mechaniczną rękę. Ed to ...dziewczynka, młoda  , urodzona na Ziemi, mistrzyni hackingu. Bardzo ciekawa postacią jest Faye. Ta seksbomba urodziła się na Ziemi w roku 2020, wygrawszy lot rakietą by zobaczyć księżyc z bliska uległa wypadkowi  , a jej ciało zamrożono z nadzieją, że kiedyś uda się ją wyleczyć. Kiedy się jednak obudziła ,wiele , wiele lat po tym nic nie pamiętała ze swojego życia, została hazardzistka, złodziejka i łowczynia nagród, wkrótce przyłączając się do załogi Bebopa.
No już nie  spoileruje, to naprawdę miłe i przyjemne anime. Nie wymaga tyle myślenia co Death Note, ale nie stawiam go niżej.
                                             to nie wejściowka, ale 8m sceny ostatecznej walki.
                                            to spory spoiler, ale warto właśnie pokazac, jak
                                            niesamowita dynamikę i akcję potrafi wprowadzić anime.


                                          NEON GENESIS EVANGELION

Myślałem, czy opisać to, czy Full Metal Panic, ale wybrałem to. Dlatego, ze to klasyka, jedno z najsłynniejszych Anime i mang.
Akcja toczy się w przyszłości. Świat spotkało ogromne nieszczęście, ogromne demony (dla paradoksu zwane aniołami) atakowały ziemię i niszczyły miasta. Ludzkości udało się odeprzeć atak, lecz była świadoma nastepnego. Dlatego stworzyła ogromne roboty, które w pewien wysublimowany sposób mogą się łączyć z mózgiem wybranych ludzi i byc przez nich sterowane w walce z aniołami.
Akcja, walka... to ciekawa sprawa. To co tworz jednak to anime, to motywy walk Evangelionów (robotów) z aniołami, przeżycia, bardzo silne, głębokie i smutne głównych bohaterów (Shinjiego głownie) i to, że nie każda historia się dobrze kończy. Evangelion wbrew wrażeniom wynikającym z w/w opisu nie jest prosty, toteż pozostawie taką zajawkę bez dalszych wyjaśnień.

                                         FULL METAL ALCHEMIST

Dawno nie bawiłem się tak dobrze, jak przy tym anime. Manga jest o wiele lepsza, ale anime jest już skonczone więc polecam to (tak tak, często anime i manga pod tym samym tytułem w pewnym momencie tak się rozchodza fabułami, ze powstają dwie zupełnie różne alternatywy wydarzeń – to jest ciekawe!).
Cięzko opisac świat... Wydaje mi sie, że świat, któr jest otoczką w tym anime jest alternatywną wersją naszych lat 50,60 XXw, tylko bardziej kolorowy i istnieją zupełnie inne nacje i ludności.
Światem rządzi tzw, alchemia. Magiczny sposób na tworzenie jednej rzeczy z innej. Dla przykłady, jeśli chce się stworzyć auto, nalezy zrobić znak, który otwiera bramę, użyć materiałów, które mają te same pierwiastki co materiał, na który składa się auto, w odpowiednich proporcjach i znać procedurę. Ta magiczna alchemia w FMA to jest bardzo cięzka i ścisła nauka.
Poznajemy dwóch młodych braci, którzy zyja sobie na farmie ze swoja mamą. Ojciec ich opuścił dawno temu, więc mama robi co moze, by dwójka dzieci miala jak najlepiej. Po paru latach kobieta zaczyna ciężko chorować i umiera. Ed, który od dziecka uczył się alchemii i miał bardzo dobre wyniki w napadzie smutku i żalu postanawia użyć alchemii by przywrócić mamę do życia, ignorując tym samym główny zakaz tej nauki.
W czasie rytuału coś nie wychodzi, Ed traci ręke i nogę, jego brat Al umiera całkowicie, lecz nim jego dusza uciekła, Ed zamyka jego duszę resztką sił w pustej , ozdobnej zbroi.
Bracia postanawiają wyruszyć na poszukiwania i odkrycie kamienia filozoficznego, który sprawi, że Ed odzyska swoją rękę i nogę (miast tego używa  mechanicznych  wstawek , takie lekkie sci fi), a Al swoje ciało. Los jednak chciał inaczej i wiele innych osób też tego szuka i to dla innych celów.... a sposób w jaki zdobywa się ten kamień okazuje się być potworny. 
                                            świetna wejsciowka. polecam

To cztery z miliona tytułów wartych polecenia. Ale na początek starczy. Dlatego kończąc tym samym wywód, odwołuje sie do wszystkiego co napisałem powyżej. Dlaczego manga i anime są lepsze od tradycyjnego rysunku, a jeśli nie lepsze, to dlaczego nalezy je przynajmniej bardzo szanować. Jakie tytuły należy poznac, a przedewszystkim, to co chce w tej serii notek osiągnąć – nie nalezy mówić o czymś źle, jesli tego się nie zna w ogóle. Teraz juz poznaliście trochę ,a najlepiej jak oglądniecie cokolwiek z wwyżej polecanych rzeczy. Czekam na konstruktywne opinie, za i przeciw w komentarzach, albo ogólne wypowiedzi na temat notki.
Pozdrawiam. Następna notka notka z tego rodzaju tyczyć się będzie muzyki metalowej, ogólnie.
Atamano.

ps. Należą się tu podziękowania i pozdrowienia dla wiernych czytaczy oraz komentatorów.
Pierwszy dla Fanki, bo zawsze rzuca się na wszystko co stworze i czyta to uważnie, nawet jeśli jej się to nie podoba, to i tak przeczyta. dziękuje i licze na Ciebie dalej!
Rodzicom: wreszcie jest jakiś sposób by poznać nieco swojego offspringa, co?
Zuzi: właściwie gdyby nie Ty, nie powstałoby tu 90% notki, Ty mnie tym zaraziłaś :)
            Książkowi: a Ty mnie w tym chamie utrzymałeś :PEltherini: nie wiem czy tak dalej Cie zwać, ale wpływasz pozytywnie na to co tworzę i zawsze masz jakąś obiektywną, nieraz karcącą krytyke...zawsze. Ale to pozytywnie działa, mimo iż na początku chce Cie udusić. dzięki! :D
no i dla brata, który zainspirował mnie na tego bloga. Liczę na was, wasze komentarze, sugestie i wiernie czytanie. Pozdrawiam.

To boldly go ...

To boldly go ...
where no man has ever been before....