od autora: Pierwsza część przyjęła się z entuzjazmem i akceptacją, choć była minimalnym wstępem. Napisane mam już 3 części i będę je sukcesywnie wstawiał. Dziękuje za słowa aprobaty jak i za słowa krytyki, lecz chciałbym zaznaczyć jedno. To Piekara kiedyś mówił, że tekst, który on napisał, a ten który wychodzi spod ręki korektora ledwo przypomina pierwowzór - kiedy coś napiszę, w moim świętym przekonaniu, jest tak jak być powinno. Zdania i sens brzmi tak jak chciałem - ale to ja to pisałem więc w mojej głowie takie fakty są oczywiste. Jeśli jakieś zdanie i fakt są niejasne, dla mnie zawsze będą jasne. Dlatego dziękuje za słowa uwagi, wytykanie błędów - pamiętam o nich i dzięki nim się samodoskonalę. Chcę jednak wnieść pewną prośbę - jeśli się napisze pewien tekst on zawsze może być poprawiony. To co poprawie od osób postronnych nie może ulec to fabuła i klimat. Najbardziej cenie sobie te informacje, które wynikają bezpośrednio z zainteresowania fabułą - chce wiedzieć czy dalsze losy Xaffarina są interesujące, czy to co się dzieje wywołuje intrygujące myśli. Łechcze moją próżność każde pytanie o Krainy Dymu - kim jest Aran Arat? Czy jeśli pierwsza wizyta w w Ta'ur Neldhoor oznacza, że Xaffarin zwany Nole'Ran wrócił tam później, kim jest Xaffarin, czy to ja, czy zmyślona postać? Wysyłacie mi te pytania na gadu, a zadawajcie je tutaj. Z chęcią odpiszę właśnie tutaj. Nic tak nie motywuje i nie łechce próżności autora jak takie właśnie podejście do jego dzieła.
********************************************************************************
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEivYQDFWsWcJVqZx9tNAqr58pfPn-F1JJml5V4Ir4P9tRFm4vB_RUDwtnbl-IT0TveUjHBbqpxSTTVrlbYyJpI7CcUZGwtq86zYCdh9IpONaCe9BrlC1-AwPJ7GeGBNqVurPhDrrUc5xT4/s400/dzienniki+z+krain+2.jpg)
Minęły trzy dni odkąd pełen werwy i ochoty wyruszyłem alernatywną drogą by zbadać tajemnicze i owiane magią miejsce To’ur Neldhoor, do którego chociaż prowadziła oficjalna trasa i całkiem zadbana ulica, postanowiłem udać się na zgoła inny sposób. Według map z Centurii po przejściu długich pasm dzikich lasów musiałbym przekroczyć Czerwone Piaski, o których nie wiadomo prawie nic. To, że jakieś miejsce jest ogromną tajemnicą do tutejszych ludzi nie jest niczym nowym – tubylcy nie lubią poznawać. Interesuje ich wyłącznie sam fakt egzystencjii i wszelkie logiczne pytania, które tak nurtują znanych mi ludzi, im wydają się poprostu bezcelowe. Spotkałem się raz z myślicielem, który powiedział, że posiadł ogromną wiedzę i prawdopodobnie odpowiedź na sens naszej egzystencji, ale jej nie rozumie i nie zrozumie. Zdziwiony poprosiłem o podzielenie się tymi informacjami, lecz on pokręcił nerwowo głową i odparł, że to nie ma sensu. Podał nawet przykład, że dla mnie próbowa zrozumienia tego co okdrył, to jak tłumacznie kotu proces hutniczy obróbki miedzi. Będę wszystko widział, ale mój umysł nie pozwoli mi tego zrozumieć. Na nic zdały się moje wyjaśnienia, że jesteśmy ludźmi, znacznie potężniejszymi i mądrzejszymi istotami i pewnego dnia więcej rzeczy będzie dla nas zrozumiałych.
Na podróż zabrałem spore zapasy jedzenia i picia, nie chciałem umrzeć z głodu, a jeśli wierzyć plotkom, do których trudno było w ogóle się dostać, to Czerwone Piaski nie były obfitym w życie miejscem. Jestem jednak bardzo przezorny i postanawiam nie nadużywać czegoś, co nazywam zabezpieczeniem. Nigdy. Już pędzę z wyjaśnieniami. Oczywiście, że miałem wyliczone racje na ponad miesiąc drogi, ale co jeśli bym je stracił? Zostałbym napadnięty, albo jedzenie okazało by się zatrute jakąś bakterią? Dlatego też korzystałem z dóbr lasu, jak jagody, poziomki, woda ze źródeł. Krainy Dymu nie różnią się fauną i florą tak bardzo jak znane mi ziemie. Jest tylko parę gatunków zwierząt i roślin całkowicie innych. Wynikłych, jak się domyślam na podstawie naukowej dedukcji, z powodu wszech obecnej magii natury i ducha. Tak dla przykładu istnieje roślina, którą jeśli się silnie i ładnie poprosi w myślach, zmienia się kolor i kształt płatków na taki, jaki sobie zażyczyliśmy. Moja wiedza z botaniki jednak nie była zbyt rozwinięta, więc poznawanie nowych roślin było dla mnie niczym przygoda i zabawa. Nie potrafiłem określić z jakiej są rodziny ani czy są pochodną jakiejś mi znanej. Dlatego teraz też w lesie ograniczałem się do jedzenia tego co absolutnie mi znane i pewne.
Według moich obliczeń byłem już w połowie drogi przez las, kiedy usłyszałem skomlenie. Czysta ciekawość wygrała ze strachem i powoli i niemal na paluszkach ruszyłem w stronę odgłosów. Zszedłem ze szlaku i po chwili musiałem minąć gęste krzewy, by wyjść na niewielką polankę.
Jakież było moje zaskoczenie jak na samym jej środku ujrzałem potwora. No, może nie potwora, ale zwierze, które miało ogromne kły, zębiska niczym sztylety, czerwone ślepia i leżało zakrwawione na ziemi.Skóra była koloru ciemnego wina, śliska, przypominała mokrą. Miał cztery łapy zakończone trzema uzbrojonymi w szpony palcami. Głowa przypominała mi szczękę psa, lecz była dłuższa, a zza uszu wyrastały mu po trzy dziwne czułki.
To coś patrzyło na mnie, a ja nie wiem czemu przestałem się bać. Być może to jej ślepia... ogromne, przerażające, ale w tym momencie błagały mnie o ... pomoc. To coś umierało, było poważnie zranione. Dopiero teraz trafiło do mnie, że cokolwiek zraniło to stworzenie, musiało być od niego większe. Podszedłem i wyciągnąłem sztylet. Nie mogłem mu pomóc, ale mogłem skrócić jego męki. Poza tym, czułem, nie jestem w stanie opisać jak, ale w jakiś magiczny, duchowy sposób, że właśnie o to mnie prosi.
Kiedy dokonałem już, nazwijmy to coup de grace, jego ogromna łapa odsłoniła coś, co sprawiło, że siadłem na polanie, a w głowie miałem chaos i mętlik. To była matka, która chroniła swoje dziecka. Pod jej łapą zobaczyłem małe, leżące, przerażające szczenię. Patrzyło na mnie, nie miało ani kłów ani pazurów, wydało mi się wręcz słodkie.
Nie jestem w stanie w pełni wytłumaczyć mojej decyzji. Z tego co zaobserwowałem zwierze to nastawione jest raczej do trybu życia drapieżnika, więc prawdopodobnie podejmowałem ogromne ryzyko, ale nie mogłem go tak zostawić. Ten malec stracił matkę i został bez opieki. Wciąż pozostawały pytania. Czy ten gatunek jest w stanie być oswojony. Czy jak urośnie nie postanowi skorzystać z mięsa i kości jego przybranego ojca jako pokarmu? Nic o nim nie wiem. Wątpię jednak by maluch stał się niebezpieczny nim wrócę do domu po zbadaniu Lasu Życzeń, a tam postaram się dowiedzieć o nim jak najwięcej.
Szybko jednak odkryłem, że Spot, bo tak postanowiłem go nazwać na cześć zwierzaka jednego z moich ulubionych postaci fantastycznych, jest typowo mięsożerny. Na szczęście uzbroiłem się w spore zapasy nóżek z kurczaka, gdyż ten obłożony Khelekiem, rośliną, która zerwana wytwarza lodową osłonę, by ochronić się od śmierci, zamrozić własne życie, z nadzieją, że kiedy poczuje wodę, ziemię powróci do niego, zachowywał świeżość bardzo długo. Spotowi smakowało, a jego apetyt momentami wydawał się nie do zaspokojenia. Przy tym tempie było niemożliwym utrzymać zapasy jedzenia do powrotu.
Po paru dniach podróży szczeniak nauczył się chodzić i ku mojej uciesze zaakceptował mnie jako swojego opiekuna. Trzymał się wiernie mojej osoby, warczał gdy słyszał jakiś hałas dochodzący spomiędzy kniei, zasypiał przytulony do mej piersi. Wydawało mi się wtedy, że zyskałem coś o wiele więcej niż zwykłego zwierzaka.
Wszystko jednak się odmieniło, gdy po tygodniu wędrówki od znalezienia Spota, obudziwszy się, znalazłem przy mnie kawałki poszarpanej skóry i sierści. Wpierw się przeraziłem i zacząłem nerwowo szukać mojego przyjaciela, lecz ten siedział nieopodal w krzakach i warczał na małego ptaka, który jakimś sposobem wkradł się do mojego plecaka i wykradł worek z chlebem. Ptak nie był w stanie odlecieć pod wpływem ciężaru pakunku, a był zbyt uparty by uciec przed zbliżającym się zagrożeniem. A zagrożenie, było duże. Spot urósł, jednej nocy powiększył swoje rozmiary prawie dwukrotnie. Stał przede mną sięgający mi prawie do kolan, z kłami i pazurami, starający się ocalić zapasy jedzenia. Prawdę mówiąc chleb był już nieco czerstwy i nie wiele go zostało, a miałem inne zapasy, więc nie byłaby to wielka strata. Ptak jednak gdy mnie zobaczył odleciał spłoszony i zrezygnowany, a Spot obrócił się nadal warcząc w moją stronę. Po chwili jednak się uspokoił i podszedł spokojnie, ocierając się o moją nogę.
Cóż z tej nagłej zmiany wynikła jedna rzecz dobra – nie musiałem się bać o zapasy kurczaków. Spot polował sam i nieraz przyniósł mi królika a sobie jakiegoś ptaka czy małego jelenia na obiad. Nie pozwalałem mu jednak polować zbyt daleko – wciąż był młody, a to co zabiło jego, powiedzmy to szczerze, ogromnych rozmiarów mamę musiało być znacznie silniejsze. Spędzaliśmy dni na zabawie. Biegaliśmy razem, uczyłem go dawania łapy, aportowania, wartowania. Robiłem z niego typowego znanego mi psa, tylko, że stało się jasne, że ta rasa jest o wiele inteligentniejsza.
Poranek czternastego dnia podróży był dla mnie ciężki z wielu powodów. Po pierwsze odkryłem, że Spot znów ewoluował. Znalazłem jego „wylinkę” tuż obok mnie, lecz jego samego szukać nie musiałem. Stał przede mną, ogromny, większy niż jego matka, szczerząc kły i warcząc. Był zły, był głodny i gotowy do ataku. Starałem się go uspokoić, mówić do niego tym samym głosem co zawsze mówiłem, lecz on zbliżał się, coraz bardziej nastawiony agresywniej. W pewnym momencie skoczył na mnie i przywarł mnie łapami do ziemi, całkowicie i skutecznie obezwładniając, a swoją szczękę z ogromnymi kłami szykując by odgryźć mi twarz, lub jakikolwiek inny element mojego ciała, który uznałby za smaczny. To nie prawda, że w takich chwilach człowiek myśli o całym swoim życiu, że sceny przelatują mu przed oczami. Jedyne co czułem to paraliżujący strach, nie mogłem się ruszyć, chociaż zapewne powinienem. Nie mogłem nawet krzyknąć, a według wielu opowieści ludzie krzyczą i wrzeszczą w obliczu strachu i niebezpieczeństwa. Drą się wniebogłosy. Ja wtedy chociażbym chciał wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk, nie potrafiłem. Zamknąłem tylko oczy, ledwo oddychając, czekając na atak.
Gdy je otworzyłem nie było nikogo. Spot zniknął. Leżałem sam, wciąż ledwo łapiąc oddech na ziemi, sparaliżowany strachem. Dojście do siebie zajęło mi chwilę, lecz gdy wstałem potwierdziły się moje podejrzenia. Byłem kompletnie sam.
Naturalnym odruchem powinna być szybka ucieczka, oddalenie się od tego miejsca z nadzieją, że mój były zwierzak nie będzie mnie szukał, a ja jak najszybciej wyjdę z lasu, przejdę przez Czerwone Piaski i dojdę do Neldhoor. Lecz ja leżałem. Tysiąc myśli przelewało mi się przez głowę. Przez parę dni miałem kogoś, kto obudził we mnie instynkt opiekuńczy, ojcowski niemal. Wydawało mi się, że w przyszłości będę w stanie przelać dużą część siebie w tego zwierzaka. Wiem moi mili, zapewne wydaje się to być śmieszne, ale ktokolwiek miał naprawdę bliskiego sobie psa, czy kota zrozumie o co mi chodzi.
Wciąż był poranek więc marnowanie czasu na dalsze leżenie na ziemi byłoby czystą głupotą, nagliły mnie nadszarpnięte przez pierwsze dni dorastania Spota moje racje żywnościowe, a przede wszystkim strach i ciekawość. Zatem szybko pozbierałem swoje rzeczy i ruszyłem w dalszą drogę.
Nie mogę powiedzieć, że ta należała do najmilszych. Aż do zmroku nękały mnie kontrastowe odczucia, na przemian strach z tęsknotą, przemyślenia na temat przyjaźni. Pomyślałem wtedy o wszystkich mych znajomych, których zostawiłem daleko, w szarym świecie, o rodzinie i o bracie, który zwiedzał teraz Lądy Serca Kniei. Zatęskniłem za nimi, ale też prawie natychmiast pojawiły mi się przed oczami znane mi sceny z życia tam: głód, zawiść, bieda, agresja, szare ściany, wyścig szczurów, presja... nie, to zdecydowanie nie dla mnie. Tutaj jest moje miejsce. Przynajmniej teraz.
Zapadała noc, według moich obliczeń ostatnia, gdzie będę mógł się osłonić drzewami i wyłożyć na miękkiej, leśnej ściółce. Dalej czekają mnie piasek i skały oraz słońce. Zerknąłem do mojego plecaka i oszacowałem pozostałe moje racje żywnościowe. Nie wiem jak to się stało, ale najwyraźniej byłem bardzo nieuważny i przy dzieleniu się wodą i jedzeniem z maluchem pozbawiłem się większości zapasów. To jednak nie stanowiło problemu, wciąż miałem wystarczająco by ukończyć mą podróż.
Kiedy rozkładałem swój koc i skończyłem rozpalać małe ognisko usłyszałem trzask gałęzi. Zamarłem ze strachu. Powoli, bardzo ostrożnie obróciłem się w stronę dźwięku, domyślając się co zaraz ujrzę. Dorosłego już, złego, gotowego zabić mnie Spota.
To nie był Spot. To był ogromny, nieludzkich rozmiarów niedźwiedź. Albo przynajmniej coś, co go przypominało. Cóż, zagadkę, co zabiło mamę Spota uznałem za rozwiązaną, ale w niewielkim stopniu rozwiązywało to problem co ze mną będzie, a przynajmniej nie w taki, jaki bym sobie życzył. Stwór stał przede mną spokojnie, lecz gdy zorientował się, że go spostrzegłem stanął na tylnich łapach i zawył niemiłosiernie, a za mną pozostał tylko tuman kurzu. Prawdę mówiąc byłem zaskoczony tym, jak zawrotną prędkość potrafię osiągnąć w chwili, kiedy moje życie jest w niebezpieczeństwie, lecz nie miałem czasu na dalsze kontemplowanie tego zjawiska.
Przeskakiwałem korzenie, wyrwy, doły, skały, mimochodem zauważyłem, że coraz częściej pod moimi stopami czuję twardy kamień i piasek miast traw, lecz potwór nie chciał ustąpić pościgu. Prawdę mówiąc przewaga, którą uzyskałem nagłą ucieczką, zaczęła się szybko kurczyć.
Wtedy nagle przede mną zobaczyłem ślepia. Dwa, ogromne, czerwone, a pod nimi blask białych kłów. Upadłem na ziemię, unikając ataku, a to coś przeskoczyło nade mną. Obróciłem się i wtedy stało się dla mnie jasne co się dzieje. Spot walczył z niedźwiedziem. Pojawił się znikąd przede mną, lecz to nie ja byłem jego celem tylko mój niedoszły oprawca.
Nie będę opisywał walki moi mili, bo brzydzę się krwią i przemocą, a ta walka była brutalna. Koniec końców nie było w niej wygranych, a dwóch pokonanych, lecz to Spot żył dłużej. Na tyle dłużej, by doczołgać się do mnie i położyć swój łeb na moich dygocących ze strachu nogach. Był cały poszarpany, nie miał szans przeżyć.
Tak, nie tylko uratował swojego pana, którego przecież sam chciał zabić całkiem niedawno, lecz także pomścił własną matkę.
Wtedy w mojej głowie pojawił się pomysł, by w przyszłości wybierać oficjalne drogi do moich celów, a nie te, którymi nikt nie chodzi i nic o nich nie wiadomo. Najwyraźniej jest ku temu ważny powód. Tutaj były aż dwa i obydwa mogły mnie zabić w parę chwil.
Gdy Spot umarł wykopałem mu mały dół i pochowałem w nim. Nie miałem pojęcia gdzie jestem, więc ruszyłem w stronę, która wydała mi się słuszna, do przejścia pozostały mi tylko Czerwone Piaski i osiągnę Ta’ur Neldhoor. Z niepokojem jednak stwierdziłem, że w panicznej ucieczce zostawiłem swój plecak z prowiantem oraz koc i nóż, a gdzie to było ... cóż, mogłem podjąć się próby odszukania tego miejsca, ale nie wróżyłem sobie sukcesu. Najgorsze jest jest, że nie wziąłem ze sobą żadnego bukłaku, poza Nan Aina, czyli popularnym tutaj lekiem. Nan Aina, ze starego „święta woda” miał bardzo ciekawe właściwości. Posiadał bardzo duże ilości węglowodanów i dodawał siły, lecz co najważniejsze uzupełniał niedobór wody w organizmie na prawie tydzień. Nan Aina była podarunkiem dla każdego mieszkańca w razie ciężkich dni, suszy i biedy. Nie mogłem jednak jej tak bezmyślnie roztrwonić, wprost przeciwnie, musiałem traktować ją jakby nie istniała w ogóle. Przede mną zapewne jeszcze nie jedna podróż i to dużo gorsza od tej, a póki jestem w lesie, dopóty mam wodę i jedzenie, a na piaski muszę coś wymyślić. Czemu nie wolno mi jej zużyć? Gdyż za drugi taki flakonik jak ten mój tutaj schowany za pazuchą, przyszłoby mi zapłacić cenę jak za mały pałacyk. Takie panowały prawa, a wody tej nie dało się ot tak sobie zdobyć ze źródła. Toteż musiałem brać pod uwagę, że mogą przyjść czasy gorsze od tego.
Czerwone Piaski. Moi drodzy, to przedsionek piekła. Nazwa sugerowała, że ktoś już tutaj wcześniej był i nazwał je bardzo prawidłowo, gdyż przede mną była pustka. Czerwona, niczym cegła, pustka. Wysuszona ziemia, popękana, przypominająca nieraz żyły, z których wylała się krew i uschła, sterczące, martwe krzewy i nieżywe łodygi drzew oraz brunatne skały to jedyni towarzysze jakich miałem mieć w tej części mej wędrówki.
W kieszeniach miałem poupychane jagody , truskawki i poziomki, rękawy zerwałem i porządnie namoczyłem by móc z nich co jakiś czas na nadchodzące pustyni wyciskać wodę. Tutaj jednak wiał silny wiatr sypiąc mi w oczy czerwonym piaskiem, ograniczając mi widok i wysuszając mój jedyny sposób na wodę. Obawiam się, że ostatni etap podróży będzie katorgą, połączoną z walką o życie.
Drugiego dnia podróży, brudny, spragniony i zmęczony dokonałem niesamowicie ciekawego odkrycia. Otóż na mej drodze stał człowiek. Cóż, nie był żywy, był to posąg, lecz z daleka przez tumany zaspy wydawał mi się prawdziwy. Posąg przedstawiał człowieka o długich, rozwianych włosach, trzymającego kij w swojej dłoni. Stał wyprostowany, a jego twarz była gniewna. Przyglądałem mu się chwilę, lecz wiedziałem, że prawdopodobnie walczę z czasem o moje życie, więc postanowiłem wrócić tu w przyszłości i zbadać ten ewenement. Kiedy już miałem ruszyć usłyszałem głos.
- Daleko nie zajdziesz Nole’ran.
Obróciłem się i ujrzałem starego człowieka odzianego w długą, szarą tunikę. Stał z rękami założony za plecy i patrzył na mnie z serdecznym uśmiechem.
- Jestem ...
- Wiem kim jesteś, powiedziałem przecież: Nole’ran.
Przełknąłem głośno ślinę i zbliżyłem się do starca.
- Zatem wiesz, że wolę by nazywano mnie Xaffarinem Van El.
- Tego nie wiem, to nie imie z tego świata – odpowiedział – Ale wybacz mi mój brak taktu, zwą mnie Iaur Morchaint, mieszkam tu od dawna i jestem szamanem.
Spojrzałem na niego. Uczony, wiedzący. Dobrze. Tych lubię.
- Mieszkasz tutaj?! – zdziwiłem się.
- Cóż, rozumiem Twe zdziwienie, ale pozwól, że zaproszę cię do swej siedziby i ugoszczę wodą i strawą zanim mi padniesz.
Kiwnąłem głową, bo nie miałem nawet siły już odpowiedzieć.
Czy mu ufałem? Skądże! Szamani, druidzi i naukowcy to ogromna, oświecona kasta Krain Dymu. W przeciwieństwie do innych ludzi, którzy chcą egzystować i nie szukać odpowiedzi, pomagać sobie i służyć innym, ci pytali i szukali. Posługiwali się magią spirytystyczną i magią run i natury. Coś, co w naszym świecie nie jest praktykowane od stuleci i nie wiadomo, czy w ogóle to istniało. Tutaj istnieje i zdaje się rządzi naturalnym porządkiem. Nie miałem jednak wyboru, a opcja napojenia się i zjedzenia czegoś przyprawiała mnie o doświadczenia zbliżonym ekstazie. Poza tym, powiem wam szczerze, Iaur Morchaint wydawał się być człowiekiem szczerym i prostodusznym. Ależ ile to razy wróg podchodził do drzwi mówiąc właśnie, że jest przyjacielem?
Jego domostwo mieściło się nieopodal, a prowadziła do niego brama kierująca nas pod ziemię. Tam czekało na mnie totalnie zaskoczenie. Oto znalazłem się w pięknym, dużym pokoju, z krzesłami, sofami, stołami, regałami z książkami, stołem alchemicznym i podobno małą, prywatną łaźnią.
- Jeśli kopać bardzo głęboko i znaleźć moc żył wodnych, okazje się, że woda tu jest i ma się dobrze – wyjaśnił mi Iaur podając mi puchar z wodą i uprzedzając moje pytanie. Kiedy skończyłem łapczywie pić pozwoliłem sobie usiąść bez jego zgody.
- Chcesz teraz porozmawiać, czy wolisz odpocząć? – zapytał się mnie. Dobre pytanie, bo byłem potwornie zmęczony, lecz moja ciekawość była jednak silniejsza.
- Rozmowa nie jest mecząca dla mnie – wyjaśniłem – Proponuje pytanie za pytanie.
- Zgoda.
Zapadła chwila ciszy, po której ja zacząłem.
- Co tu robisz? Czemu tutaj?
- Zadałeś pytanie w taki sposób, że mogę na nie odpowiadać miesiącami. Proponuje ci zatem byś zadał takie: co to za miejsce?
Spojrzałem na niego badawczo.
- Co to za miejsce, zatem?
- Czerwone Piaski, kolebka naszego świata – wyprostował się i złożył ręce – Krainy Krwawego Dymu, nazwa ta wzięła się od ciągłych burz piaskowych, a te mają wiadomy ci kolor.
- Chyba nie nadążam – powiedziałem i też się wyprostowałem.
- Tutaj powstały pierwsze osady, pierwsze rodziny obecnych mieszkańców Krain Dymu. Nie wiadomo skąd się wzięło tutaj życie i jak powstało, razem z duszami, lecz stąd właśnie pochodzą ludzie. Nazwali te ziemie Krainami Krwawego Dymu, lecz kiedy okazało się, że życie tutaj jest niesamowicie ciężkie migrowali, a nazwa się zmieniła. Od wielu, wielu stuleci nie ma tutaj nikogo, a ludzie ze swoją ogromną chęcią niewiedzy zapomnieli o swojej przeszłości. Zatem chyba już wiesz, w ogromnym skrócie, co ja tutaj robię.
Kiwnąłem głową.
- Szukasz odpowiedzi jak powstało życie. – powiedziałem.
- Zgadza się. Teraz moja kolej, prawda? Cóż, nie musisz odpowiadać na to pytanie. Odpowiedz na następujące: jak ty znalazłeś się w tym miejscu? W tym świecie?
Spojrzałem na niego i wziąłem kolejny łyk wody. Moi mili, to jak się tu znalazłem jest historią nudną , nieciekawą, bez jakichkolwiek przygód i nie mam zamiaru was tym męczyć. Powody znacie: chęć ucieczki od szarego świata, potrzeba poznania tego magicznego miejsca i zostania kimś, przed duże „k”. Mimo iż ja znajduję tą historię nieciekawą, mój towarzysz rozmowy był zachwycony i słuchał uważnie niczym dziecko bajki.
- Cóż, rozmowa jednak potrafi być wyczerpująca – powiedziałem, gdyż walczyłem już ze snem – chyba będe zmuszony udać się do łóżka, czy czegokolwiek co zechcesz mi użyczyć.
- Zostaniesz parę dni by nabrać sił? – zapytał się – wiele się możemy od siebie nauczyć.
Przemyślałem propozycję i zgodziłem się.
Kilka kolejnych dni spędziliśmy na rozmowach, zwiedzaniu otoczenia i czytaniu jego ksiąg. Wiele się nauczyłem i wiele poznałem. Iaur pokazywał mi nawet miejsca, gdzie istniały starożytne osady Krain Krwawego Dymu.
Z niepokojem jednak obserwowałem stan mojego zdrowia. Mimo iż spałem, jadłem i piłem regularnie i tyle ile zechciałem, czułem się coraz bardziej wyczerpany i słabszy. Kaszlałem, musiałem spać o wiele dłużej, momentami kręciło mi się w głowie, raz nawet straciłem przytomność. Morchaint opiekował się mną, lecz nie zdawał się bać o moje zdrowie. Cóż, choroba, którą dostałem tłumaczył czymś co brzmiało mi jak „aklimatyzacja” i obiecywał, że to przejdzie. Ja jednak byłem coraz słabszy i piątego dnia nie mogłem już praktycznie wstać z łóżka.
Wtedy, praktycznie już w agonii zorientowałem się w jednej rzeczy. Byłem tak zaabsorbowany wszystkim co mi Iaur pokazywał, skały, wioski, wiedza, historie, że pominąłem pytanie o jedną ważną rzecz.
- Iaur ... – wyszeptałem, gdyż nawet mówienie sprawiało mi już problemy.
- Czego ci trzeba?
- Ty ... ty znalazłeś sposób na to, by dowiedzieć się, skąd wzięło się życie tutaj. – powiedziałem.
Iaur usiadł obok mnie i podał mi wodę.
- Mylisz się mój naiwny przyjacielu. Nie znalazłem odpowiedzi, ale znalazłem sposób by ją poznać.
Teraz już wiedziałem.
- Posąg... – wyszeptałem.
- Tak.
- Czemu mi o tym nie powiedziałeś? Czemu o nim nie mówiłeś, nie pokazałeś mi go i nie wyjaśniałeś, mimo iż to pod nim się spotkaliśmy?
- Śpij przyjacielu. Dzięki tobie i ty poznasz odpowiedź.
Straciłem przytomność.
Gdy ją odzyskałem byłem już tak słaby, jakby wszystkie moje energie życiowe zostały wyssane. Umierałem i wiedziałem, że jest to z winy Iaura. Wiedziałem by nie ufać szamanom! Nie miałem siły wyciągać hipotez na temat przyczyny wysysania ze mnie życia, lecz wiedziałem, że to ostatnia szansa, kiedy mogę się obronić. Sięgnąłem za pazuchę, koncentrując wszystek siły we mnie pozostały i przechyliłem fiolkę ze święta wodą, Nan Aina do ust.
Poczułem ogarniające mnie ciepło i wracające siły. Czułem, że mogę skakać, ale coś, jakaś siła mówiła mi też, że długo to nie potrwa. Uwierzyłem moim przeczuciom i obiecałem sobie, że jeśli wyjdę żywo z tej wyprawy JUŻ NA PEWNO nigdy nie skorzystam z okrężnej drogi do celu.
Nim wyszedłem z domu, chwyciłem żelazny kij, który Morchaint używał nieraz do podpierania się, lub poprawiania książek na najwyższych regałach. Skierowałem się w stronę posągu i zobaczyłem tam to, czego się spodziewałem.
Laur klęczał przed ruszającą się postacią z posągu. Nadal miała kamienne nogi i jej ruchy były ociężałe.
- Już niedługo odzyskasz siły mój panie – mówił szaman głośno – Jak Przybysz wyzionie ducha, jego energia duchowa przepłynie do ciebie.
- Poznasz wtedy prawdę mój sługo – odparł niskim, metalicznym głosem posąg – A ja znów będę królował.
Cóż za oklepana gadka, a ja się śmiałem z historii, w których tak właśnie przedstawiano złe postacie. Podszedłem bliżej, a Iaur poderwał się i spojrzał na mnie przestraszony.
- Jak ... co ty ro... – nie dokończył. Zdzieliłem go jego własnym kijem tak mocno, że sam się wystraszyłem, czy go nie zabiłem. Spojrzałem na posąg.
- Kim jesteś?
- Jestem Aran Arat, a twa dusza należy do mnie – powiedział posąg.
Spojrzałem na niego rozbawiony.
- Skąd ten pomysł? Jak widzisz jestem żywy i mam zamiar odzyskać swoje siły.
- One są już moje, śmiertelniku. Czuje, że jesteś odkrywcą, nie opanujesz swojej chęci wiedzy. Sam chcesz poznać prawdę o życiu, sam chcesz wiedzieć skąd się wzięło i gwarantuje ci, że nikt poza mną, nikt, nie powie ci tej prawdy.
- Jak chcesz mi wyjawić ten sekret kiedy umrę? To nie ja, a ty masz mózg z kamienia. – powiedziałem.
- Nie odważysz się, śmiertelniku. – wykrzyknął.
Odważyłem się. Zniszczyłem posąg, zabiłem Aran Arata. Szybko i z niekrytą satysfakcją. Lecz siły do mnie nie wróciły i wiedziałem, że jeśli szybko nie dojdę do Ta’ur Neldhoor jedyne co po mnie zostanie to ten niedokończony dziennik.
Ruszyłem w długą i morderczą podróż i jak wam wiadomo, udało mi się na czas dojść do Lasu Życzeń. Lecz w mojej głowie pozostały niewyjaśnione zagadki i pytania bez odpowiedzi.
Kim był Aran Arat? Czy dobrze zrobiłem? Co by się stało ze mną i moją duszą, jeśli bym umarł w tym świecie? Co było dalej z Iaurem? Czy mówił prawdę o pochodzeniu ludzi z Krain Dymu? Cóż, na wiele z nich poznałem odpowiedź wiele, wiele lat później.
Do tego jeszcze wrócimy.